Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Waglewski: Media są tępe i nie kreują niczego poza zadymą [ROZMOWA]

rozm. Marcin Mindykowski
G.Mehring/Archiwum DB
Odkrył, że w rock'n'rollu niczego nowego się nie wymyśli, więc wraca do tradycji, ale przebojów pisać nie chce. O nowej płycie Voo Voo i rozczarowaniu telewizją z Wojciechem Waglewskim rozmawia Marcin Mindykowski.

Mam wrażenie, że przynajmniej od trzech płyt Voo Voo gra coraz prościej. To świadomy powrót do tradycji rock'n'rolla?
To taka mądrość, która przychodzi z wiekiem. Kiedy zakładałem zespół, wydawało mi się, że wymyślę zupełnie nowego rock'n'rolla. Wymyślałem nowe skale, rytmiki. I lubię ten okres w historii Voo Voo, bo dzięki niemu uzyskaliśmy swój język muzyczny. Ale w końcu doszedłem do tego, o czym Keith Richards mówił od początku: że w rock'n'rollu niczego nowego się nie wymyśli, że wszyscy zżynają od siebie. Muzykant to nie jest zawód wynalazczy.

I jak Pan definiuje tę rock'n'rollową bazę?

Siłą rock'n'rolla nie jest szukanie nowej formy. To muzyka emocji. Istotą rock'n'rolla jest granie na cztery, dobry riff, dobre tempo i dobry, swingujący - przepraszam, ale nie ma polskiego słowa, które by to określało - groove. I prosty, ale wyraźny przekaz. Rock'n'roll wziął się z rhythm and bluesa, którego przejęli biali, zachowując jego improwizowaną formę. I to improwizowanie, to wszystko, co dzieje się poza piosenką, poza zapisanymi nutami, co powoduje, że ludzie unoszą się w powietrzu, a mężczyźni "podwalają się" do kobiet - to jest rock'n'roll! Ale świat o tym zapomniał. Na szczęście przypominają sobie o tym Amerykanie. W Londynie jest parę takich orkiestr, które grają jak te z lat 50. i 60. U nas też.

Ale kilka lat temu ogłosił Pan śmierć rock'n'rolla, mówił, że nie wyraża już postaw, buntu.
Rzeczywiście, rock'n'roll kojarzy się z mocnym przekazem, za którym idzie pewna postawa życiowa, sposób ubierania się, estetyka. Ale to se ne vrati. Rock'n'roll nie jest już siłą mogącą ludzi do czegoś pobudzić. Odnoszę jednak wrażenie, że powoli następuje przemęczenie formą: znudzenie telebimami, precyzyjnie przygotowanymi widowiskami na wielotysięcznych stadionach. Siłą rock'n'rolla zawsze były jednak zajścia improwizowane, to, co się działo z udziałem publiczności. I tęsknoty za taką muzyką od czasu do czasu nabierają formy przełomowej, powrotu do archetypu muzyki, do podstawowych rzeczy, do magii. Tak było w latach 70., kiedy jako protest przeciwko tym stadionowym wyczynom pojawił się punk. Potem grunge. I myślę, że coś takiego powoli kiełkuje. Pewnie trzeba chwilę poczekać.

I dla Voo Voo, które przez lata znane było z twórczych poszukiwań, wniosek, że wszystko już było, nie jest demotywujący?
Myślę, że przy eksperymentowaniu człowiek gubi główny cel sztuki, jakim jest jednak porozumiewanie się z odbiorcą, przekazanie jakiejś informacji. Owszem, te eksperymenty budzą ferment, wybijają ludzi z letargu. Ale potem okazuje się, że wychodzi Bob Dylan i nagrywa z paroma dziadkami muzykę, do której ludziom, którzy chcą grać rocka, jeszcze długo trudno będzie się zbliżyć.

A jaka jest informacja na Pana ostatniej "Nowej płycie"?
Trzy najważniejsze rzeczy, o których warto i trzeba pisać, to Kosmos, wszechświat czy Bóg, przemijanie i miłość. W pieśni nie można zawrzeć zbyt dużo filozofii, to są takie mądrości ludowe. Pomysłem na całą płytę stała się dla mnie anegdotyczna wypowiedź amerykańskiego poety, który podczas spotkania autorskiego na pytanie "Czy wierzy pan w życie pozagrobowe?" odpowiedział: "A skąd pan wie, że my jeszcze żyjemy?". I to pytanie, czy to wszystko nie jest iluzją, to fantastyczna, kartezjańska myśl.

Niedawne odejście długoletniego menedżera Voo Voo Mirka Olszówski i perkusisty Piotra "Stopy" Żyżelewicza wpłynęło na Pana pisanie o śmierci?
Ta płyta parę razy mówi o śmierci, ale w taki godzący się sposób. Pamiętam śmierć Grześka Ciechowskiego i Staszka Zybowskiego - ludzi znacznie ode mnie młodszych, bardzo utalentowanych, którzy tak wcześnie umarli. W ostatnich latach opuściło nas paru przyjaciół. Piotruś "Stopek" zmarł, ale kochamy go cały czas, jest z nami na koncertach, zwłaszcza gdy gramy utwór "Do Stopki", złożony z jego anegdotycznych wypowiedzi. Dziś pogodziłem się z faktem, że to musi przyjść. A skoro ktoś gdzieś tak rozdaje karty, to może nie należy traktować tej śmierci tak dramatycznie, tak tragicznie.

Przez lata uciekał Pan od publicystyki. Ale w tekście "Moje Katmandu" apeluje Pan, żeby nie ulegać ciągłym podziałom, próbom skłócania nas.
To taki manifest "wyczepienia" się z publicystyki. Opowiada o tym, że kupiłem dom na wsi i jedynym problemem, który mnie w tej chwili interesuje, jest to, jak się pozbyć kreta. A to, co się dzieje w polityce, jest mi obce. I to taka zachęta, żeby znaleźć sobie w życiu swoje Katmandu. Mam nadzieję, że ludzie nie dają się wpuszczać mediom i trochę też Kościołowi w ten spór, bo to kompletny idiotyzm. Do polityków mam tu najmniej pretensji, bo oni są zwierciadłem narodu. I generalnie są dosyć przewidywalni i mało wyrafinowani.

Ale wojna polsko-polska zatacza chyba coraz szersze kręgi.
Moim zdaniem ona jest sztucznie podsycana właśnie przez media. Nie byłoby zadym przy okazji Święta Niepodległości, gdyby tygodniami na ulicach nie stały wozy transmisyjne. Politycy wpisują się oczywiście w ten podział i dresiarskimi technikami prowadzą ze sobą dyskurs, który nie ma nic wspólnego z dyskursem politycznym odbywającym się w nowocześnie funkcjonującym świecie. Kiedyś mocno to przeżywałem. Ale teraz to już nie denerwuje, nie śmieszy, tylko jest po prostu żenujące i coraz mniej mnie obchodzi. Radziłbym więc Polakom, żeby się na to wypiąć, bo innej rady nie ma.

Polskie media od dawna się Panu nie podobają.
Bo są tępe. Jaki to problem, żeby ukrócić ten poziom dyskursu politycznego na dzień dobry? Żadna partia nie używałaby takich argumentów, gdyby pies z kulawą nogą tym się nie zainteresował. Rymanowski, który napuszcza ludzi na siebie i ciągle dostaje nagrody jako wybitny dziennikarz, to totalna porażka. Moim wielkim rozczarowaniem jest też TVN, który miał być telewizją dla inteligencji, a dziś robi niesmaczną telenowelę z zabicia półrocznej Magdy, prostacko żerując na tragedii. Media służą tylko temu, żeby ktoś je oglądał, walczą o byt w sposób antypatriotyczny. Nie kreują niczego poza zadymą. A w wymiarze estetycznym, w obawie przed utratą oglądalności, starają się pokazywać tylko to, co według ich badań będzie się ludziom podobało, czyli już z definicji spełniają rolę kabotyńską. Zrozumiałbym to jeszcze w mediach prywatnych, ale w mediach publicznych to koszmar. Myślę jednak, że jest dziś trochę tak, jak w stanie wojennym: im gorsze media, tym więcej ludzi chodzi na koncerty. Dobra muzyka się obroni.

Nową płytę otwierają radiowe szumy wyszukiwania stacji...
To ma wytłumaczyć eklektyzm tej płyty. Bo w radiu mamy cały czas do czynienia z informacjami smutnymi, złymi, tragicznymi, które przeplatają się z radością, wesołością, a momentami głupkowatością. I to nasze życie coraz bardziej przypomina takie szybkie radio: wszystko biegnie, brakuje czasu, żeby się zatrzymać. Zawsze tak było, ale nigdy te informacje nie były ludziom tak obojętne, nic nieznaczące, wyszczekiwane w tak szybkim tempie i z takim brakiem emocji.

W ubiegłym roku, po dwóch edycjach rozstał się Pan z posadą dyrektora artystycznego Męskiego Grania, ustępując pola Kasi Nosowskiej. Pokojowo?
Męskie Granie uważam w sumie za swoją klęskę. Byłem bardzo dumny, że zaprosiłem mistrzów świata, od Stańki po Eproma, ale też ludzi uprawiających sztukę, dbających o bajkową scenografię, walczących o to, żeby loga Żywca nie było za dużo. Mój kłopot z ostatnią edycją - choć to i tak dobrze, że promuje się polską muzykę - polega na tym, że w ogóle zniknęła sztuka, bajka i improwizacja, a logo jest wszędzie wybrzuszone. Wygrała też formuła piosenkarska - każdy wychodzi, gra swoje. I wszystkim to pasuje, nikt na to nie zwrócił uwagi, nie tupał nogami. Nie mówię już o krytykach, tzw. recenzentach muzycznych, bo to są najczęściej absolwenci filologii polskiej i dziennikarstwa - i oni nie mogą słyszeć. Ale myślę, że przeszacowałem z tym, że ludzie potrzebują sztuki. Oni czekają na igrzyska: coś stuknie, huknie i będzie fajnie.

Często definiuje Pan sztukę jako balans między intelektem i rozumem a emocjami.
Wojtek Karolak twierdzi, że człowiek inteligentny nie może być dobrym muzykiem, że muzyk musi być zwierzęciem scenicznym. Ja jednak myślę, że te rzeczy muszą się uzupełniać. Miles Davis nie miał wielkiego IQ, jego stosunek do świata był dość uproszczony, ale na koncertach poskramiał emocje. Często brutalnie kończył solówki swoich muzykantów, kiedy uważał, że są za długie, ale wtedy całość nabierała wyrazu. Bo o tym, czy podczas koncertu powstanie jakiś waż-ny komunikat, decyduje osadzenie dramaturgii tak, żeby nie "przymendzić", nie zamęczyć ludzi własnym talentem.

W Voo Voo się to udaje?
Koncerty to emocje, udział publiczności jest bardzo ważny. Dlatego uważam, że nagrywanie płyt koncertowych jest w Polsce bez sensu, bo koncert to jest coś więcej, coś szalonego, czego nie można przenieść na nośnik, coś, co nie ma prawa się powtórzyć. Rock'n'roll nie może brzmieć tak jak na płycie! Chyba że gra się koncerty popowe i zespół uczy się przez trzy miesiące piosenek, po to, żeby potem się nie pomylić. Niestety, 99,9 proc. polskich grup, o których mówi się, że są zespołami rockowymi, pracuje właśnie w taki sposób. I one muszą grać te swoje niewdzięczne przeboje jeszcze po 20 latach w tej samej formie. Nic nudniejszego! My broniliśmy się przed tym rękami i nogami. I szczęśliwie nam się to udaje.

I ponoć nigdy nie chciał Pan pisać przebojów, co zresztą uważa Pan za łatwiznę.
Przebój to pieśń, która musi się podobać dużej grupie ludzi. I wtedy najlepiej sprawdza się teoria Maklakiewicza: musi przypominać coś, co już kiedyś słuchacz słyszał. I to się pisze łatwo, robiłem takie rzeczy na potrzeby innych ludzi. Sama idea napisania przeboju to zastanawianie się nad tym, co zrobić, żeby to się spodobało. A to jest fałszywe. Może brzmi to dosyć obrazoburczo, ale ja uważam, że jeśli coś robię, to musi to przede wszystkim najpierw mnie poruszyć. Kiedyś w którymś z talk-show zapytano młodego Iglesiasa, czy chce być gwiazdą, czy artystą. I to jest pytanie, które trzeba sobie zadać. Bo jeśli chce się być gwiazdą, pisze się przeboje, występuje w magazynach, robi się zdjęcia w Photoshopie, jest się przystojnym i zdobywa się publiczność. Ale to mnie nie interesuje. Mnie interesuje, mówiąc górnolotnie, poznawanie świata przy pomocy dźwięków.

Myślał Pan kiedyś, co by było, gdyby w latach 70. nie dołączył Pan do zespołu Osjan?
Nie mam zielonego pojęcia. W latach 70. media w Polsce ogłosiły zmierzch muzyki rockowej. Żeby utrzymać rodzinę, pracowałem więc jako muzyk studyjny. A potem Osjan postawił mnie pod ścianą. Na pierwszym koncercie Ostaszewski kazał mi zagrać solówkę. To mi uświadomiło, jak bardzo mam zaśmieconą głowę, mówiąc żargonem muzycznym, "kolankami", czyli oczywistościami odgrywanymi na wzór, bezmyślnie. A nasza praca powinna koncentrować się na poszukiwaniu własnego tonu. Z kolei później, kiedy zaczęły się wy-jazdy za granicę, okazało się, że nie musimy mieć kompleksów, że nie trzeba udawać Anglika czy Amerykanina. Przeciwnie: wystarczy siła tego, co się gra.

Co Pan sądzi o tezie, że polski rock lat 80. obalił komunizm?
Uważam, że dorabianie muzykom rockowym gęby opozycjonistów, przypisywanie im heroicznej walki jest nadużyciem. Choć tych wspaniałych bohaterów walki narodowyzwoleńczej jest dziś na pęczki, nie przypominam sobie, żeby którykolwiek z moich kolegów siedział w pudle dłużej niż przez dwie noce. Znam za to wiele przypadków zespołów wysługujących się władzy w dość obrzydliwy sposób. Ale na pewno rock miał wpływ na poczucie wolności, swobody. Jarocin był jednym wielkim manifestem estetycznym.

Ostatnio wybierał Pan okazjonalne projekty: z Maleńczukiem, z Fiszem i Emade. Teraz znów wraca Pan do Voo Voo?
Dla Voo Voo to fantastyczny czas. A wcześniej był okres błędów i wypaczeń. Nie ukrywam, że zostaliśmy trochę zmanipulowani wzajemnym, bezsensownym napuszczaniem się na siebie. Ale wyznaliśmy sobie grzechy, wpadliśmy sobie w ramiona, jest świetnie. Zawsze uważałem i do śmierci będę uważał, że to jest najlepszy zespół na świecie. I jeśli czasem wytknę głowę poza Voo Voo, to jest to wskazane, bo dobrze się napędzać takimi rzeczami. Ale jednak wraca się tu z największą radością.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wojciech Waglewski: Media są tępe i nie kreują niczego poza zadymą [ROZMOWA] - Dziennik Bałtycki

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski