Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyprawa tarnowianina po Koronę Ziemi. To cud, że przeżyli

Marcin Skóra
Zapierające dech w piersiach piękno Chile. W drodze do - jak się okazało - pechowego obozu
Zapierające dech w piersiach piękno Chile. W drodze do - jak się okazało - pechowego obozu fot. Marcin Skóra
Pewnie niewiele osób, oprócz mojej rodziny i przyjaciół, pamięta ubiegłoroczną relację, jaką sporządziłem tuż po nieudanym ataku na Aconcaquę (najwyższy szczyt obu Ameryk - 6960 m n.p.m. - red). Złożyłem wtedy jednoznaczną deklarację, że ponowię próbę jego zdobycia. Znów mi się nie udało, ale tym razem dziękuję Bogu, że wyszedłem z tego cało...

Zacznijmy od początku. Po wielu miesiącach przygotowań, 15 lutego 2013 roku znalazłem się w pięcioosobowym składzie, który wyruszył na podbój Ameryki Południowej. Cel, jaki sobie postawiliśmy był ambitny. Zamierzaliśmy w niespełna 26 dni zdobyć dwa najwyższe szczyty tego kontynentu. Pierwszy z nich to Ojos del Salado (6 893 m n. p. m), najwyższy wulkan świata położony w Chile, oraz Aconcaqua położona w Argentynie.

Po blisko30-godzinnej podróży dotarliśmy do Chile. Po wypożyczeniu terenowego samochodu w Copiapo ruszyliśmy w kierunku chilijskiego wulkanu Ojos de Salado. Na pustyni Atacama, na wysokości 4400 m n.p.m., założyliśmy pierwszy z obozów aklimatyzacyjnych, który miał być naszym domem przez najbliższe siedem dni.

Niestety, już w drugim dniu pobytu w obozie mój organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa (wymioty, gorączka 40,5 stopnia), czego konsekwencją było totalne odwodnienie. Piątej nocy współtowarzysze wyprawy, widząc mój pogarszający się stan zdrowia, podjęli decyzję, iż niezbędna jest dla mnie natychmiastowa pomoc medyczna. W środku nocy, górskimi drogami zwieziono mnie 280 km w dół do najbliższego szpitala znajdującego się w Copiapo. Żaden z miejscowych lekarzy nie władał językiem angielskim, korzystaliśmy więc z tłumacza... google. Po wykonanych badaniach okazało się, iż nie jest tak ze mną źle i jedyne co mi dolega to ostre zapalenie żołądka.

Po krótkiej naradzie z pozostałymi uczestnikami wyprawy postanowiliśmy wspólnie powrócić do pierwszego obozu. Nocna podróż krętymi górskimi drużkami przebiegała bardzo spokojnie, aż do około 265. kilometra. To właśnie tam zdarzyło się coś, co zaważyło na całej naszej wyprawie…

Na wysokości około 4 500 m n.p.m. samochód wpadł w poślizg, dachował, a następnie stoczył się w blisko czterometrowy dół. Sytuacja początkowo wyglądała dramatycznie. Dwie osoby (w tym ja) ranne, noc, obniżająca się temperatura... Musieliśmy się rozdzielić. Małżeństwo lekarzy - Edyta i Janusz - biorące udział w wyprawie zostało ze mną, a rodzeństwo podróżników - Marta i Wojtek - ruszyli w poszukiwaniu pomocy.

W całym pechu mieliśmy również trochę szczęścia, ponieważ mój bagaż zawierał ciepłą odzież, która wobec drastycznego spadku temperatury pozwoliła naszej trójce przetrwać ciężką noc na pustyni. W oczekiwaniu na pomoc moja głowa broczyła krwią. Modliłem się o ocalenie do Matki Boskiej i przysięgłem jej, iż jak się wszystko uda to osobiście złożę jej podziękowanie w Fatimie. Nigdy nie zapomnę, jak po upływie około 3,5-4 godzin Janusz krzyknął. - Chyba jadą! To była najpiękniejsza informacja tej nocy.

Rodzeństwo, mimo wielkiego wycieńczenia, zdołało sprowadzić dla nas pomoc, którą okazała się para niemieckich wspinaczy. Po przejechaniu w dół około 50 km natrafiliśmy na punkt chilijskiej placówki granicznej, jednak pogranicznicy odmówili nam pomocy i polecili zjeżdżać samodzielnie jeszcze 215 km. Wczesnym rankiem dotarliśmy z powrotem do Copiapo, a w konsekwencji do tego samego szpitala, w którym byłem hospitalizowany dwadzieścia godzin wcześniej.

Po całodniowej hospitalizacji, wszyscy uczestnicy naszej wyprawy wiedzieli już, że zdobywanie dwóch najwyższych szczytów Ameryki Południowej właśnie się zakończyło.

Dochodząc do zdrowia, kolejnych kilka dni spędziliśmy w Copiapo w podłym hostelu, w którym okazałe szczury przechadzały się dostojnie pod naszymi oknami. Niezbędna okazała się również wizyta w miejscowym komisariacie, gdzie wszczęto postępowanie w związku z wypadkiem.

"Doktorstwo" podjęło decyzję, iż opuszczają przedwcześnie Chile i wracają do Polski, aby w normalnych warunkach kontynuować leczenie szpitalne, natomiast ja po naradzie z rodzeństwem postanowiłem pozostać w Chile. Opracowaliśmy dalszy plan podróży i wzdłuż Oceanu Spokojnego ruszyliśmy w kierunku stolicy Santiago de Chile. Tam pierwsze kroki skierowałem do kościoła, aby podziękować Bogu za ocalenie, natomiast kolejne do szpitala, gdzie ściągnięto szwy z mojej głowy.

Wojtek, chcąc poprawić mój humor, wiedział, że jestem kibicem piłki nożnej, zaproponował wizytę na stadionie stołecznej drużyny o nazwie Colo-Colo Santiago. Miejscowe przewodniki podają informację, iż jest to najbardziej "ultrasowa" drużyna, gdzie dla osób "zewnętrznych" zaleca się na meczach towarzystwo zaprzyjaźnionego miejscowego kibica. Na wypełnionym w osiemdziesięciu procentach stadionie bardzo szybko zauważyłem, że oprawy meczowe niewiele różnią się od tych prezentowanych w Europie.

Jedyną istotną różnicą jest brak klubowych szali oraz znikoma ilość flag. Mój szalik w barwach Wisły i Unii wzbudził nie lada sensację i dopiero po meczu dowiedziałem się, iż były na nim barwy głównych rywali Colo-Colo... Miejscowi kibice próbowali nas lekko "przesłuchiwać", jednak gdy usłyszeli, że z Polski to natychmiast pojawiały się słowa uwielbienia dla Jana Pawła II.

Kolejnego dnia ruszyliśmy najdłuższą drogą świata, czyli autostradą panamerykańską na południe Chile. Pokonując kolejne kilometry podziwialiśmy winnice ciągnące się setkami kilometrów, szybko zmieniający się klimat oraz roślinność, która nieco zaczynała przypominać mi Polskę.

Po przejechaniu blisko dwóch tysięcy kilometrów dotarliśmy do pięknej wyspy Chiloe, położonej na Oceanie Spokojnym (największa wyspa w Chile). Wyspa ta została odkryta w roku 1567 przez Hiszpanów, którzy nazwali ją "Nową Galicją". Ślady panowania Hiszpanów są widoczne do dzisiaj. Szacuje się, iż na wyspie żyje około 100 gatunków ptaków, wśród których znajdują się również pingwiny. Niestety, nie mieliśmy na tyle szczęścia, aby zobaczyć jakiegokolwiek wieloryba, które tu ponoć się czasami pojawiają. Na osłodę znalazłem chwilowy dostęp do internetu, a w nim jakże miła informacja. Moja ukochana Wisełka w ćwierćfinale Pucharu Polski pokonała u siebie Jagiellonię Białystok 2:0.

Z Chiloe pojechaliśmy do Puerto Mont, gdzie dołączył do nas jeszcze jeden Polak - Wojtek z Lublina. Nasz nowy współtowarzysz kilka dni wcześniej wycofał się ze zdobywania Aconcaquy z uwagi na fatalne prognozy pogody.

Kolejnego dnia, już w czteroosobowym składzie, pojechaliśmy w kierunku studenckiego miasta Valdivia. Po drodze zatrzymywaliśmy się i podziwialiśmy cudowne, krystalicznie czyste rzeki, a na nich nieskończoną ilość wodospadów i licznych kaskad. Patrząc na to, co wytworzyła tam natura, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jak to dobrze, że "cywilizowany" człowiek nie zdążył tu jeszcze nic poprawić po Panu Bogu.

W Valdivii dołączył do nas kolejny Polak - Daniel. Już na samym początku zaimponował mi, ponieważ, jak się okazało, mieszka w tym samym mieście co ja, czyli w Tarnowie.

Już w pięcioosobowym składzie kontynuowaliśmy naszą podróż po Chile, której kolejnym przystankiem było miasteczko Pucon położone w Andach Patagońskich. Dzięki sprzyjającej pogodzie mogliśmy podziwiać czynny wulkan Villarica (2847 m np m). Co ciekawe, w miasteczku znajdują się liczne znaki wskazujące drogę ewakuacyjną na wypadek uaktywnienia się i erupcji wulkanu.

Bez większych przeszkód, kilka dni później, dotarliśmy z powrotem do Santiago de Chile. Po wjeździe do stolicy zwróciliśmy uwagę na bardzo dużą ilość policji, jaka znajdowała się na ulicach. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, iż to nie koniec naszych przygód w Chile...

Z uwagi na fakt, iż rankiem następnego dnia wylatywaliśmy do Polski, symbolicznym piwkiem postanowiliśmy pożegnać chilijską ziemię. Sącząc pierwszy "browar" myślami byłem gdzieś daleko, snując plany, co będę robił po powrocie do Polski. Oczyma wyobraźni widziałem zbliżający się spektakl pt. "Scenariusz dla trzech aktorów" (byłem jednym z jego organizatorów), martwiłem się, czy w Tarnowie zdołamy sprzedać 600 biletów-cegiełek, z których dochód w całości miał zasilić konto nowo budowanego hospicjum Via Spei w Tarnowie.

Moje dalsze rozmyślania zostały brutalnie przerwane przez dźwięk policyjnych syren, a na przyległej do pubu ulicy zauważyć można było olbrzymie poruszenie. Policyjna armatka wodna znajdująca się na opancerzonym wozie zwiastować mogła tylko jedno - kłopoty. Z miejscowych kafejek wybiegała młodzież, obrzucając policję wszystkim, co znajdowało się pod ręką.

Fruwające nad naszymi głowami krzesła, szklanki i butelki spowodowały naszą ewakuację do wewnątrz lokalu, gdzie z poziomu pierwszego piętra śledziliśmy przebieg zamieszek. W jednej chwili tętniąca życiem ulica wyludniła się i zamieniona została w pobojowisko, na którym znajdowało się mnóstwo potłuczonego szkła. Po około godzinie, gdy sytuacja na ulicy nieco się uspokoiła szybkim krokiem skierowaliśmy się w kierunku naszego samochodu, aby niezwłocznie opuścić epicentrum wydarzeń.

Otaczający nas krajobraz sugerował, iż przed chwilą przeszła tędy wojna. Ktoś z naszej ekipy nieśmiało na głos pomyślał - "ciekawe jak tam nasze autko?". Odpowiedź na jego pytanie znaleźliśmy już kilka minut później. Nasz samochód był totalnie zniszczony i pomalowany farbą w jakieś anarchistyczne hasła. Przez chwilę byliśmy bohaterami chilijskiej telewizji, a dziennikarze prosili nas o wywiady. Z uwagi na fakt, iż Wojtek znał język hiszpański, zaprezentował przed kamerami polski punkt widzenia tego, co nam się przytrafiło w stolicy. Konsekwencją tych wydarzeń była... kolejna nasza wizyta na chilijskim komisariacie.

Rankiem następnego dnia, podczas pakowania na samolot ktoś z nas włączył w telewizji główne wydanie porannych wiadomości a w niej "gwiazdy" z Polski i ich rozbity samochód.

Po blisko 26 dniach moja chilijska przygoda zakończyła się z powrotem w Tarnowie i chyba, jak nigdy dotąd, ucieszyłem się, z powrotu do mojego kochanego miasta. Gdy emocje opadną zrobię rachunek sumienia i zastanowię się, czy jestem w stanie podjąć wyzwanie i trzeci raz wyruszyć na Aconcaquę.

Tymczasem w następną podróż wybieram się już w lipcu do Fatimy. Chcę tam podziękować Matce Boskiej za ocalenie nas wszystkich z wypadku.

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj już dziś!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wyprawa tarnowianina po Koronę Ziemi. To cud, że przeżyli - Gazeta Krakowska

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski