Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z oscarowej gali do aresztu

Redakcja
Zbigniew Rybczyński. Operator, reżyser filmów animowanych i eksperymentalnych
Zbigniew Rybczyński. Operator, reżyser filmów animowanych i eksperymentalnych Janusz Wójtowicz
W Ameryce ludzie są życzliwi i pomocni dla osób, które zrobiły coś nowatorskiego, co zdobyło uznanie. W Europie natomiast działa taki mechanizm, że jak ktoś się wychyli, to trzeba mu koniecznie "dokopać" - mówi Zbigniew Rybczyński w rozmowie z Marcinem Białym.

Od 1992 roku nie nakręcił Pan żadnego nowego obrazu, kontynuuje Pan pracę nad filmem, zajmując się m.in. technologią. W związku z tym po powrocie do kraju był Pan przez niektórych krytykowany, pisano, że "Big Zbig się skończył". Może nie warto było wracać do "polskiego piekiełka"?

Ja tak Polski nie widzę, a na takie ataki jestem przygotowany. Żyłem także w Europie Zachodniej i takie reakcje nie są dla mnie żadną niespodzianką. Jest wielka różnica między Stanami a Europą. W Ameryce ludzie są życzliwi i pomocni dla osób, które zrobiły coś nowatorskiego, co zdobyło uznanie. W Europie natomiast działa taki mechanizm, że jak ktoś się wychyli, to trzeba mu koniecznie "dokopać". Jeśli chodzi o moje kilkanaście lat pracy nad rozwojem filmu od strony technologicznej, to była dla mnie i nadal jest prawdziwa, fascynującą przygoda z nauką. Myślę, że rezultaty tej pracy przydadzą się innym o wiele bardziej niż obejrzenie moich kolejnych filmów, których nie nakręciłem.

W Ameryce docenia się sukces?

Tak. Przyjechałem do Stanów z rodziną, psem i 50 dolarami w kieszeni. Po trzech latach miałem własne studio na Manhattanie ze sprzętem High Definition wartym 2,5 mln dolarów.

Pana przygoda z Ameryką zaczęła się od ceremonii wręczenia Oscarów, która była dla Pana nietypowa. Po odebraniu statuetki wyszedł Pan zapalić, a ochroniarze nie chcieli wpuścić z powrotem gościa w T-shircie, marynarce i trampkach. Wylądował Pan w areszcie. Niektórzy twierdzili, że to chwyt piarowski, żeby następnego dnia gazety w Los Angeles najwięcej miejsca poświęciły Rybczyńskiemu...

Skądże! To był zbieg okoliczności, zresztą dla mnie bardzo ciekawy. Być na scenie, gdzie odbiera się Oscara, a następnie spędzić samotną noc w celi... To na pewno było większe doświadczenie, niż gdybym po gali znalazł się na bankiecie w hotelu Beverly Hills.

Oscar dał coś Panu?

To zmienia tylko karierę aktora, który zaczyna dostawać za rolę 20 mln dolarów. Dla reszty to ważna nagroda branżowa, ale nie ma większego wpływu na życie zawodowe. Poza tym laureaci nie są kochani przez producentów, bo czasem za dużo wymyślają. W Hollywood trzeba szybko pracować.

To jak sobie Pan poradził w Ameryce?

Bardzo mi pomogli Polacy mieszkający w Nowym Jorku, wśród nich wielu Żydów z polskimi korzeniami. Między innymi aktor Andre Gregory, który jest wielbicielem Grotowskiego. To on poznał mnie z producentem programu "Saturday Night Live" stacji NBC, dla którego zrobiłem pierwszą realizację. Inni to zobaczyli, zainteresowali się i dostałem następną pracę.

Dlaczego zaczął Pan realizować teledyski?

Uważałem, że będzie to miało wielki wpływ na rozwój muzyki, a także filmu. Oczywiście, to nie było wcale łatwe.

Nawet dla laureata Oscara?

W Columbia Records na spotkaniu zapytali mnie, czy robiłem już teledyski. Kiedy powiedziałem, że nie, usłyszałem: "Sorry, to nie ma takiej możliwości". Dopiero dzięki Chrisowi Blackwellowi, który odkrył m.in. Boba Marleya, dostałem możliwość zrealizowania pierwszego wideoklipu. On widział moje filmy i powierzył mi zrobienie niskobudżetowego teledysku dla londyńskiego zespołu Art Of Noise. Większość wideoklipów, które zrealizowałem, robiłem nie dla pieniędzy, lecz by móc poeksperymentować z nowymi technologiami, które zaczęły być dostępne w latach 80.

Yoko Ono powierzyła Panu do wideoklipu jedną z najwybitniejszych piosenek Johna Lenona. Jak to było możliwe?

Kiedy miałem już w swoim studiu nowatorski sprzęt HD stworzony w Japonii, postanowiłem zrobić pierwszy test, który pokaże możliwości tej technologii. W tym celu szukałem jakiegoś utworu muzycznego. Przyjaźniłem się z Yoko, więc pomyślałem, że może ona pozwoli mi wykorzystać jakiś utwór Johna Lennona. Zadzwoniłem do Yoko, a ona zaproponowała, bym wziął "Imagine". Byłem zdumiony! Powiedziała, że nie daje nikomu tej piosenki, ale na taki test to mogę jej użyć.

Pan pierwszy w latach 80. miał studio High Definition w Ameryce. Branża filmowa była zainteresowana tym sprzętem?

Nie. 20 lat stała na półkach niezwykła technologia. Nikt w to nie wierzył. Wówczas byłem prawie jedynym filmowcem, który poza Japonią (gdzie szybko wprowadzono telewizję w tym systemie) używał HDTV do swojej pracy. To urządzenie było gotowe do produkcji filmów, ale wszyscy filmowcy na świecie solidarnie bali się tego jak diabeł święconej wody. Mówili, że to jest "gorsze od filmu". Do czasu kiedy George Lucas ogłosił, że trzecią część "Gwiezdnych wojen" zrobił w technologii cyfrowej i dzięki temu zaoszczędził 18 mln. No i wtedy filmowcy zaczęli kręcić na tzw. cyfrze. Lecz nie na tym polega rewolucja, którą w filmie spowoduje użycie elektroniki i komputera.

Film James Camerona "Avatar" to rewolucja?

Nie. Poszedłem na film pozytywnie nastawiony. Ale totalnie mnie rozczarował. Pomijając nawet banalność tej historyjki. W tym filmie jest tylko duży postęp w grafice. Co do trójwymiarowości tego filmu, nazwałbym to takim pseudo-3D. Tam tylko niektóre sceny są w pełni trójwymiarowe. Znam projekcje 3D, nad którymi pracowali Japończycy - to szokujący efekt. Ale jest problem związany z geometrią obiektywów. Każde nowe ujęcie, w którym jest odmienny kąt pola widzenia, powoduje, że mózg musi się zaadoptować do innego zniekształcenia obrazu, którego nie widzimy w życiu codziennym. Powoduje to u wielu ludzi ból głowy, niektórzy wymiotują. Myślałem, że Cameron rozwiązał ten problem, jednak - jak widać - poszedł na łatwiznę.

Nie mieszka już Pan w Nowym Sączu, ale we Wrocławiu. Czym się Pan tutaj zajmuje?

Chcemy ponownie uruchomić Wrocławską Wytwórnię Filmów Fabularnych. Stworzyć rodzaj eksperymentalnego studia z najnowszą technologią dostępna na świecie. Chciałbym, aby to studio stało się też szkołą związaną z tego typu technikami oraz współpracowało z uczelniami wrocławskimi zarówno artystycznymi, , jak i technicznymi oraz humanistycznymi. Bardzo zależy mi na tym, by spopularyzować nowe metody realizacji filmów. Dążę do tego, żeby integralną częścią procesu filmowania na żywo stało się stosowanie tzw. efektów specjalnych. Obecnie są one wykonywane w niezwykle drogim procesie postprodukcji, w którym biorą udział setki, a nawet tysiące ludzi. Między innymi z tych powodów efekty specjalne nie są prawie stosowane w polskich filmach. Opracowałem techniki umożliwiające wykonywanie bardzo skomplikowanych efektów wizualnych w ustandaryzowany i stosunkowo prosty sposób, z udziałem małej ekipy.

Gdyby się to Panu udało, to będzie rewolucja.

Marzy mi się, aby stworzyć taką technologię, która umożliwi wykonywanie skomplikowanych efektów specjalnych w przysłowiowym garażu. Uważam, że jest to możliwe. Tak jak to się stało z dźwiękiem. Nie potrzebujemy obecnie tradycyjnych instrumentów muzycznych i wielkiego drogiego studia dźwiękowego, by realizować dobrej jakości nagrania i tworzyć muzykę.

Zbigniew Rybczyński

Operator, reżyser filmów animowanych i eksperymentalnych. Laureat pierwszego polskiego Oscara za film "Tango". Absolwent Wydziału Operatorskiego Łódzkiej PWSFTviT. W 1983 r. wyjechał do USA, gdzie realizował m.in. filmy krótkometrażowe oraz wideoklipy dla takich zespołów, jak: The Rolling Stones, Simple Minds, Pet Shop Boys.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski