Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabili na A4. Taka ich zabawa

Katarzyna Janiszewska
PSP w Brzesku
To nie były złe chłopaki - powtarzają we wsi, choć od dawna były sygnały, że nie do końca odnajdują się w życiu. Może gdyby ktoś wyciągnął do nich rękę, udałoby się uniknąć tej tragedii na autostradzie pod Tarnowem - pisze Katarzyna Janiszewska

Wypadek na A4 pod Tarnowem. Kierowca zginął od rzuconej bryły lodu [ZDJĘCIA]

Górą biegnie wiadukt, który łączy Biadoliny i Bielczę. Na tym wiadukcie stoimy my, miejscowe chłopaki. To nasz teren. Każdy zakręt, każda błotnista leśna dróżka, każdy kamyk. Wiadukt też jest nasz. Można się po nim poszwędać, tak na fazę. Przewiesić się przez barierkę i patrzeć w dół. Splunąć komuś na maskę. Czy cokolwiek.

Tarnów: zarzuty zabójstwa dla nastolatków, którzy rzucali bryłami lodu w samochody

W dole autostrada, szybka, anonimowa, bezosobowa. Jednostajny szum samochodów, klaksony, rozpędzone światła błyskają nocą. Inny świat, lepszy, z perspektywami. Nie nasz. Obcy. Jakieś obce bubki jadą wypasionymi furami. Nawet nie wiedzą, że nas mijają. Spieszą się do swojego lepszego życia. Tu w wiosce nie ma się do czego spieszyć. Dzień do dnia podobny. To sobie łazimy.

Ostatnie metry życia

Grzegorz S., 46-letni ojciec dwojga dzieci, zrobił już za kółkiem setki tysięcy kilometrów. Doświadczony kierowca, bezpiecznie prowadził ciężarówkę. Razem z żoną mieli firmę transportową: sprzęt AGD, przewóz, handel. Najpierw Polska, a teraz to już nawet dalej.

22 lutego 2013 roku, w piątek wieczorem, wracał do Lublina, do domu. Zostało mu 250 kilometrów drogi. Właśnie mijał Biadoliny Radłowskie, może zobaczył ich na wiadukcie? Ale nawet jeśli, to pewnie nie przeczuwał, co się stanie.
W wiosce wszyscy dziś mówią, że to nie były złe chłopaki. Że głupota, straszna tragedia, ale bez złych intencji. Z biedy, z nudów, z bezmyślności.

To były ułamki sekund, kiedy wielka bryła lodu spadała z wiaduktu. Prosto na szybę ciężarówki Grzegorza S.
Potężne uderzenie, dźwięk tłuczonego szkła, pisk opon, metaliczny odgłos, gdy karoseria ciężarówki wbijała się w barierkę. Kierowca zdołał wysiąść z auta. Upadł tuż obok i stracił przytomność. Lodowa bryła przebiła się przez szybę i po prostu go zmiażdżyła. Sekcja zwłok wykazała, że zginął z powodu obrażeń klatki piersiowej i brzucha. Miał połamane niemal wszystkie żebra.

Bartek

Prawie cały piątek Bartek przesiedział w domu, z matką. Odkąd skończył gimnazjum, niewiele więcej robił. Coś pomógł przy gospodarce, narąbał drewna, nakrył do stołu przed obiadem. Albo szedł pokopać w piłkę. Tyle. Matka namawiała, żeby znalazł sobie jakiś kurs, powinien mieć fach w ręku. Mówił, że nie chce na kucharza, mieli poszukać czegoś innego.

Wyszedł po południu, kiedy za oknami robiła się już szarówka. Grześka i Artura pewnie spotkał po drodze. Znali się z klubu sportowego "Polonia". Siema chłopaki, to co dziś robimy? - zwykła gadka. - Połazimy, zobaczymy, luz. Noga za nogą, doszli na wiadukt. Lodowa bryła musiała leżeć gdzieś w pobliżu. Nie taszczyli by jej przecież z sobą. - Co też mu do głowy przyszło? - mama Bartka wygląda tak, jakby w jednej chwili uszła z niej cała energia. - Ja tego nie mogę przeżyć. To dobre dziecko. Zawsze mówił gdzie idzie, kiedy wraca. I jak obiecał, tak był. Tylko ci koledzy! Żebym wiedziała... Ale nie poznałam ich, do domu mi nie zachodzili.

Syn nie od razu się przyznał. - Dopiero gdy w radiu słuchałam o wypadku, to mi zaczął mówić: że tam był, ale tego nie zrobił. Tamtych policja aresztowała już wieczorem. Po Bartka przyszli rano. Płakał, jak go zabierali. W domu H. nigdy się nie przelewało. Jak w całych Biadolinach. Wiejska bieda. Tu kryzys widać od lat. Pewna posada w Tarnowskich Zakładach Azotowych to los na loterii. Większość wyjeżdża za granicę, nieraz całe rodziny żyją z emerytury dziadków, biorą zasiłki z pomocy społecznej.

Żeby utrzymać sześcioro dzieci, w sezonie ojciec Bartka pracował w zakładzie kamieniarskim. Kiedy praca się kończyła, jechał w delegacje. Rzadko bywał w domu, dziećmi zajmowała się matka. - Bartek to fajny chłopak, mój ulubieniec, grzeczny, sympatyczny - mówi Beata Padło, dyrektorka szkoły. - Lubiany w klasie. Zdarzały mu się wagary, nie był święty, ale kto jest? Z rodzeństwem łączyły go dobre relacje, jedno stawało za drugim. Zawsze zadbani, mieli ksiażki, zeszyty. Matka współpracowała ze szkołą. To normalna rodzina. Niezbyt zamożna, ale normalna. Żal mi ich.

Już raz Bartek miał problemy z prawem. W marcu 2011 roku razem z kolegami podpalił na stadionie trzy drewniane toalety. Można powiedzieć: humorystyczna sprawa. Kurator uznał, że chłopak nie jest zdemoralizowany. Sąd potraktował go łagodnie. Nakazał przyłożyć się do nauki i systematycznie chodzić do szkoły. A później zdobyć zawód.
Ale wiedza z trudem wchodziła Bartkowi do głowy, specjaliści stwierdzili, że ma "deficyty rozwojowe" i wymaga szczególnych metod wychowawczych. Ostatnią klasę gimnazjum robił już w szkole specjalnej, w Zbylitowskiej Górze. W opinii tamtejszych pedagogów "jest podatny na wpływy rówieśników i bezkrytyczny wobec kolegów, szczególnie w sytuacjach, gdy zależy mu na zdobyciu akceptacji".

Artur

W środku lasu stoi mały domek z wypaczonymi oknami. Chyli się ku ziemi. Z drewnianych desek, pomalowany na bordowo. Zamknięty na głucho. Obok murowana przybudówka, pusta w środku. Bieda aż piszczy. Tu mieszkał Artur, stąd blisko jest na wiadukt. Wystarczy przejść kawałek błotnistą leśną drogą i wspiąć się pod górkę. - To, co zrobili, to musiało być jakieś zaćmienie, podmuch złego - mówi jeden z mieszkańców. - Te dzieciaki tak naprawdę nie są złe. Same musiały sobie radzić, uprać, ugotować, bo nie miał kto o nie zadbać. Zbierały grzyby, borówki, żeby zarobić na ubrania, zeszyty. Najmowały się do gospodarzy: wykosić trawę, porąbać drewno.

Pracowite i zaradne. W domu był tylko alkohol, pijaństwo, wieczne awantury. - Ojciec wyjeżdżał pracować za granicę - dodaje młoda kobieta. - Ale co zarobił, to zaraz pełny dom kolegów i po pieniądzach. Jak tylko wracał, pili na okrągło. Babcia wyprawiała dzieci do szkoły. Ale babci zabrakło. Często głodne, niedożywione, chodziły po wsi i prosiły o pieniądze. Dawałam: chleba, mleka, jakiś ciuch.

W 2009 roku Artur i jego rodzeństwo trafili do domu dziecka. Nie mógł się tam odnaleźć. Wcale nie chciał tam być. Często uciekał, raz nawet do Krakowa. Zdarzały mu się drobne kradzieże w okolicznych sklepach. Bywał agresywny, konfliktowy. A to pobił kolegę, a to naubliżał nauczycielce i woźnemu. Palił papierosy i wagarował. Zamiast na lekcje poszedł na basen. I napluł na ratownika.

Ciągle coś, kolejny wybryk, kolejna nagana. W końcu, w sierpniu 2010 r. sąd umieścił go w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. Ale, że kontakt z rodziną pomagał w resocjalizacji, Artur często wychodził na przepustki. Wtedy, w piątek, też. - Dzieciństwo mieli mizerne, a teraz życie im minie za kratkami - zauważa pani sołtys Bielczy. - Z domu nic nie wynieśli. Ani chleba tam nie było, ani wychowania. Ci chłopcy nie mieli pojęcia jak można żyć, jak inni ludzie żyją. Gdyby to zrobili z wyrachowania, z burżujstwa, to co innego. Ale co oni widzieli w domu?

Grzegorz

Malowniczy, równinny pejzaż, dobry klimat i iglaste lasy będące pozostałością dawnej Puszczy Radłowskiej - to największe atuty Bielczy. We wsi nie ma wielu rozrywek dla młodych. Ale nie, żeby nic nie było. Jest biblioteka, jest harcerstwo i świetlica. Można pograć na playstation, w tenisa stołowego, na komputerze. Grzesiek najbardziej lubił grać w bilard. - Często przychodził, opowiedział co w szkole, o kolegach - przypomina sobie pani Joanna, świetlicowa. - Takie luźne rozmowy. O życiu rodzinnym nie. O tym nie mówił. Zawsze grzeczny i sympatyczny. Patrzę na tych, co tu przychodzą. I jakbym się miała czegoś złego spodziewać, to raczej nie po nim.

Grał w piłkę, dobrze się zapowiadał. Miał talent. I gdyby nie to, co się stało, może zrobiłby karierę w sporcie. Ale tak już pewnie nie będzie, ta szansa została zaprzepaszczona. Z trzech chłopaków z wiaduktu jest najstarszy. Uczy się w szkole budowlanej. Ojciec zmarł w 1996 r. I teraz matka wychowuje dzieci z pomocą kolejnego partnera. Miodu przy nim chłopak nie miał - mówi się we wsi. I jeszcze takie pogłoski chodzą, że nieraz musiał Grzesiek z domu uciekać. - Nie było tam dla niego kąta - ubolewa sąsiadka. - Cały czas się szwendał po okolicy. Nikogo, kto by mu dobre słowo powiedział, kto by mógł dać przykład. Matka bardziej zapatrzona w swojego przyjaciela, niż w dzieci. Nie poświęcała im czasu. Chodziły jak chciały, gdzie chciały. Brakowało ojcowskiej ręki. Nie miał kto przypilnować.

I Grzesiek miał swoje na sumieniu. W maju 2010 r. włamał się z kolegami do domku letniskowego. Ukradł rower i butlę gazową. Rok później, we wrześniu, pobił w szkole kolegę. Ale przeprosił, dogadali się i sprawa rozeszła się po kościach.
- W opinii szkoły, jaka po tym zdarzeniu trafiła do sądu, Grzegorz to słaby uczeń, powtarzał klasy - mówi sędzia Tomasz Kozioł, rzecznik SO w Tarnowie. - Zaś jego zachowanie nauczyciele określili jako naganne: głośne, wulgarne i aroganckie. Miał dużo spóźnień, ucieczek z lekcji. A matka nie mogła sobie z nim poradzić.

Jak dorośli

Prokuratura postanowiła, że wszyscy trzej będą odpowiadać jak dorośli. Postawiła im zarzut zabójstwa. Uznała, że działali "z ewentualnym zamiarem pozbawienia życia" osób jadących autostradą. - A to dlatego, że zrzucając 16-kilogramową bryłę lodu przewidywali i godzili się z tym, co się stanie - tłumaczy Elżbieta Potoczek-Bara, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Tarnowie. - Potwierdzili, że byli na wiadukcie, ale każdy przedstawił swoją wersję wydarzeń. Głupota i nuda. Nie było racjonalnych powodów dlaczego to zrobili.

Dr Maciej Szaszkiewicz, psycholog: - Przypisywanie tym chłopakom świadomej chęci zabójstwa to pomyłka. Im chodziło o to, by wywołać zamieszanie, drakę, kogoś nastraszyć, spowodować korek na drodze. Nie przewidywali tragicznych konsekwencji. Nie wiązali rzucania bryłami lodu z czyjąś śmiercią. Są niedojrzali. Rodzice nie wpoili im norm moralnych i społecznych, poczucia odpowiedzialności za to, co się robi. Musiały w nich siedzieć duże pokłady złości. Narastała frustacja z powodu niezaspokojonych potrzeb.

Prof. Zbigniew Nęcki, psycholog społeczny: - To przypomina lotnicze bombardowanie. Lotnik naciska guzik, nie widzi, co się dzieje dalej. Dużo trudniej zadać komuś ból bezpośrednio. Tutaj mamy dwie oddzielne przestrzenie: autostrada - przestrzeń ogólna i wiadukt - lokalna. Fizycznie są blisko siebie, ale psychicznie odległe: nie wiadomo, kto jedzie autem, wiadomo, kto mieszka we wsi. Oni bawili się w kontakt z nieosiągalną dla nich częścią świata.

***
My, miejscowe chłopaki, stoimy na wiadukcie. Jesteśmy ponad tym lepszym światem, który przemyka nam przed nosem. I wcale nas nie zauważa. Teraz my jesteśmy górą i patrzymy na tych bubków z góry. To będzie numer wszech czasów! Zaraz zobaczycie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zabili na A4. Taka ich zabawa - Gazeta Krakowska

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski