Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrodnie sprzed lat: Lubelska listonoszka umierała w męczarniach

Agnieszka Kasperska
Za zabójstwo listonoszki Zbigniewa G. skazano na 25 lat pozbawienia wolności. Mężczyzna miał zapłacić także 20 mln zł grzywny
Za zabójstwo listonoszki Zbigniewa G. skazano na 25 lat pozbawienia wolności. Mężczyzna miał zapłacić także 20 mln zł grzywny Jacek Babicz/archiwum
Wstrząsające szczegóły tej zbrodni sprawiły, że przez wiele lat zawód listonosza uważany był w Lublinie za wyjątkowo niebezpieczny. 12 listopada 1990 roku została bestialsko zamordowana listonoszka, która tego dnia roznosiła emerytury. Miała w torbie 13 mln 115 tys. zł (przed denominacją). Główny oskarżony został skazany na 25 lat. Spędził w więzieniu 6 lat, zwolniony z powodu choroby. Zbigniew G. i jego konkubina nigdy nie przyznali się do winy. Policja nie znalazła niezbitych dowodów.

Jak ustalili śledczy, kobietę wciągnięto do jednego z mieszkań przy ul. Jedności Robotniczej (dziś Tumidajskiego) na Kalinowszczyźnie. Duszono szalikiem. Bito młotkiem po głowie. Połamano jej żebra, wykonując tzw. kolankowanie, czyli naciskanie na klatkę piersiową ofiary kolanem napastnika. Gdy listonoszka zmarła, sprawcy zabrali pieniądze. Dwa dni później przenieśli zwłoki do piwnicy i tam je podpalili. Nadpalone zwłoki znaleźli sąsiedzi, którzy zeszli do piwnicy, czując swąd palonego ciała.

Znalezienie sprawcy zbrodni okazało się niezwykle skomplikowane. Policjanci przeszukiwali wszystkie meliny na trasie listonoszki. Typowali potencjalnych sprawców, nie skupiając się tylko na osobach, które zatrzymywali wcześniej za morderstwa czy pobicia, ale także "prześwietlali" złodziei. Od początku motyw rabunkowy był dla wszystkich oczywisty. Dlatego też zwracano uwagę, czy ktoś nie otrzymał nagle dodatkowej gotówki.

Kobietę wciągnięto do jednego z mieszkań przy ul. Jedności robotniczej (dziś Tumidajskiego). zwłoki próbowano spalić

Ostatecznie w tej sprawie zatrzymano Zbigniewa G. oraz jego przyjaciółkę (i późniejszą żonę) Stanisławę B. Mężczyznę oskarżono o morderstwo, a kobietę o pomoc w zacieraniu śladów. Parze pomagać miała także ich wspólna znajoma Przemysława S., którą morderca miał zmusić do pomocy w przeniesieniu zwłok do piwnicy. - W tej sprawie nic nie było oczywiste - mówi dziś jeden z policjantów (obecnie na emeryturze) pracujących przy tej sprawie. - Zbigniew G. ani jego konkubina nigdy nie przyznali się do winy. Nie znaleźliśmy niezbitych dowodów. Całe późniejsze postępowanie prowadzono w oparciu o poszlaki i zeznania dwóch wątpliwych świadków. W swojej pracy zwykle byłem pewny o czyimś udziale w przestępstwie. W tym przypadku jednak tak nie było.

Proces przed Sądem Wojewódzkim w Lublinie trwał pięć miesięcy. W tym czasie sporządzono 18 tomów akt. Jak mówił w trwającej półtorej godziny mowie końcowej mecenas Wojciech Bartkiewicz, adwokat głównego oskarżonego, znalazły się w nich zaledwie cztery dowody świadczące o winie Zbigniewa G.
- Wszystkie z nich są bardzo niewiarygodne - twierdził mecenas i punktował: - Wyjaśnienia współoskarżonej Przemysławy S. są nieszczere i sprzeczne ze sobą. Tak samo oceniam zeznania Mirosława Z., który przebywał z moim klientem w jednej celi i twierdził, że oskarżony przyznał się przed nim do popełnienia tego morderstwa. Podważam również przydatność badań laboratoryjnych śladów krwi i włosa znalezionego w mieszkaniu oskarżonego.

Mecenas Hubert Jesipowicz, obrońca konkubiny oskarżonego Stanisławy B., także uważał, że oskarżenie opiera się na zeznaniach sprzecznych logicznie, którym "brakuje sensu". Innego zdania byli jednak lublinianie, przekonani o winie G. Sala, w której odbywał się proces, podczas każdej rozprawy pękała w szwach. Po mowie końcowej prokuratora ludzie bili brawo i krzyczeli "Ukarać!". - Zwracam państwu uwagę, że to nie teatr. Tu ważą się losy ludzkie. Proszę o spokój - apelowała, nie po raz pierwszy zresztą podczas procesu, sędzia Maria Sobolew-ska-Micek, przewodnicząca składu sędziowskiego.

Nic to jednak nie dało. Tłum pałał żądzą zemsty. Relacjonujący proces dziennikarz Kuriera Lubelskiego studził te nastroje: "Wszelkie wątpliwości, zgodnie z jedną z podstawowych norm naszego prawa, należy rozstrzygać na korzyść oskarżonych. Tych wątpliwości jest w tej sprawie sporo" - pisał.

Ostatecznie 19 czerwca 1994 roku za zabójstwo listonoszki Zbigniewa G. skazano na 25 lat pozbawienia wolności. Mężczyzna miał zapłacić także 20 mln zł grzywny (gdyby tego nie zrobił, karę finansową zamieniono by mu na dodatkowy pobyt w więzieniu, przeliczając każde 100 tys. zł na 1 dzień). Słysząc wyrok Zbigniew G. spuścił głowę i jak relacjonowali reporterzy "wyglądał jak zmęczony człowiek, który po długiej podróży zrzucił z pleców ogromny ciężar". Porzucił też wtedy wszystkie teatralne gesty, którymi raczył widzów przez cały proces. Słuchając na przykład mów końcowych, wybuchał płaczem i co chwila wyjmował z kieszeni święty obrazek i wielokrotnie go całował.

Konkubinę mordercy uznano za winną pomocy w zacieraniu śladów zbrodni i korzystanie ze zrabowanych pieniędzy. Kobietę skazano na 7 lat więzienia (później ten wyrok Sąd Apelacyjny zmniejszył do dwóch lat). Z kolei Przemysławę S. skazano na 2 lata i 6 miesięcy więzienia. Sędziowie przyznali przy tym, że kobieta nie zasługuje na wyższą karę, bo pomagała zabójcy wyłącznie ze strachu, a jej zeznania stanowiły jeden z głównych dowodów obciążających mordercę.

Zbigniew G. spędził w więzieniu w sumie sześć lat. Dwa lata po wydaniu wyroku, 9 listopada 1994 r. skorzystał z tzw. przerwy w odbywaniu kary. Stało się to po tym, jak w październiku tego roku doznał skomplikowanego złamania kości udowej. Został przewieziony do więziennego szpitala przy Rejonowym Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów. Ze względu jednak na "duży przykurcz zgięciowy stawu lędźwiowego" komisja lekarska orzekła, że musi się leczyć w "warunkach wolnościowych" i zdecydowała o wypuszczeniu go na wolność.

W dniu, w którym do kiosków trafił Kurier Lubelski z informacją o wyjściu na wolność Zbigniewa G., do mieszkania mordercy listonoszki wtargnęło dwóch mieszkańców Kalinowszczyzny: 24-letni Dariusz R. i 49-letni Jerzy W. Mężczyźni zaczęli okładać Zbigniewa G. i jego żonę pięściami. Kobiecie udało się uciec. Zbigniew Z. został. Był kopany i dotkliwie pobity. Trafił do szpitala. Sprawcy pobicia wynieśli z jego mieszkania zegarek i złotą obrączkę.

- Uważam, że przy takiej karze i za takie przestępstwo nie powinna być udzielana przerwa w odbywaniu kary. Nie dziwię się ludziom, że są zbulwersowani - mówił Antoni Łączewski, przewodniczący IV Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Lublinie. - Dla mnie, jak i dla innych sędziów, jest ona zaskoczeniem. To jest szokujące, by człowiek skazany na tak wysoką karę wyszedł na wolność, choćby nawet na przerwę, tak szybko. Zbigniew G. nie przyznał się do morderstwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski