Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żyją wyłącznie dla swojej pasji. Kim są grafficiarze i czy graffiti to sztuka? [ZDJĘCIA]

Jakub Szczepański
ANDRZEJ BANAS / GAZETA KRAKOWSKA
Czy graffiti to sztuka, czy wandalizm? Kim są grafficiarze i czym się kierują? Czy za puszkę farby można wylądować za kratkami? Na te i wiele innych pytań stara się odpowiedzieć Jakub Szczepański

Wszędzie ich pełno. W teledyskach, reklamach, w sieci, na dworcach, a przede wszystkim na ulicach. Wyrastają jak grzyby po deszczu, czasem legalnie, czasem nie. Są zarówno duże, jak i małe, kolorowe albo czarno-białe. Jedni uważają to za akt sztuki, inni mówią o wandalizmie w czystej postaci. Podejście do graffiti niewątpliwie dzieli i stale będzie dzielić opinię publiczną. I w zasadzie trudno się dziwić, skoro sami grafficiarze są podzieleni.

Podział zaczyna się już przy samym definiowaniu zjawiska. Obecnie graffiti jest często mylone ze street-artem, który w astronomicznym tempie zyskuje aprobatę społeczną. Dlaczego? Bo komercyjna sztuka uliczna nie jest kojarzona z dewastowaniem mienia publicznego. Przejawem takiej działalności artystycznej są chociażby murale, które w 90 proc. powstają za pośrednictwem instytucji miejskich czy kulturalnych. - W Polsce nie ma street--artu, a jeżeli jest na ulicy, to staje się po prostu koncesjonowany - uważa Cezary Hunkiewicz z Europejskiej Fundacji Kultury Miejskiej. - Graffiti hołdują takie wartości jak niezależność, spontaniczność, oddolność i oryginalność - precyzuje. Należy pamiętać, że to street--art pojawił się po graffiti, nie odwrotnie.

Smerfetka z krainy graffiti

Gdzie znaleźć grafficiarza? Skoro ich prace są wszędzie, to oni też powinni być wszędzie. Na dworcach, przy obdrapanych kamienicach czy w wymalowanych warszawskich przejściach. Tyle w teorii, bo w rzeczywistości twórcy graffiti są bardziej zakamuflowani niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. A do tego, wydaje się, że mają wręcz alergię na media. Ale pat nie może przecież trwać w nieskończoność. W końcu udaje mi się kogoś znaleźć.

Środa, dochodzi godz. 16. - Mam na sobie leginsy i czerwone airmaxy. Poznasz mnie na pewno - słyszę głos w słuchawce telefonu. Umówiliśmy pod kolumną Zygmunta, tuż przy Zamku Królewskim. Nie mija nawet kwadrans, kiedy pojawia się Esze. Drobna blondynka o wesołym spojrzeniu i ujmującej aparycji. - Mój kolega pracuje teraz w galerii przy Senatorskiej, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać - stwierdza moja rozmówczyni. Po kilkunastu minutach roześmiana dziewczyna zaczyna mnie wprowadzać w tajniki subkultury grafficiarzy.

Esze wkroczyła do świata graffiti pięć lat temu, zmotywowana pracami swojego przyjaciela. Zaczynała od street-artu. Jest rodowitą warszawianką, ale do stolicy wróciła w ostatni wtorek. Przez dwa tygodnie była w Berlinie. Pojechała tam, żeby rozwijać się artystycznie. Już po pierwszych minutach rozmowy wiem, że wrzuty (slangowe określenie graffiti) to całe jej życie. Świadczy o tym chociażby fakt, że Esze jest jedną z kilku kobiet, którym udało się wejść w środowisko absolutnie zdominowane przez mężczyzn. Jak sama mówi, robi wyłącznie legalne charaktery (postacie), nie zajmuje się natomiast literami, które dominują w świecie, w jakim się obraca.

- Często jest tak, że dziewczyna woli mieć faceta grafficiarza niż samemu chwycić farbę do ręki. Kobiety bardziej się stresują niż faceci. Poza tym wiele dziewczyn jest po prostu dużo słabszych od swoich kolegów. Chociaż przyznam, że mnie zazwyczaj dopingują - śmieje się Esze. - Chłopaki są trochę inni, chodzi o szacunek i spełnienie. Sam jesteś facetem, to doskonale wiesz, jak jest. Nie bez znaczenia jest rywalizacja - podkreśla.

Bombiarz na nielegalu

Ciemna, głucha noc. Jesteśmy w Niemczech, prawdopodobnie gdzieś w okolicach Berlina. Na stacji kolejowej ani żywego ducha. Nagle do peronu zbliża się grupa facetów w kominiarkach. Przedzierają się przez tory i jak komandosi, sprawnie, ale po cichu, zbliżają się do osamotnionego pociągu. Rozbiegają się wzdłuż składów i zaczynają sprayować. Jedni malują kontury, inni wypełniają. Niektórzy, żeby usprawnić swoją pracę, działają z dwiema puszkami farby w dłoniach na raz. Nie oszczędzają niczego: od najniższych elementów przez szyby aż po sam dach. Uwijają się jak w ukropie, bo liczy się każda sekunda. Od początku akcji mija zaledwie cztery i pół minuty. Zaledwie tyle czasu potrzeba, żeby - przez długość całego pociągu - przewinął się ogromny napis: "Pure Hate".
Pure Hate to międzynarodowa grupa grafficiarzy nazywanych bombiarzami. Ich działalność polega na nielegalnym malowaniu, za które przewidziano oczywiście kary. Ale paradoksalnie chodzi właśnie o katowski miecz wiszący nad głową, bo to, co ich kręci, to przede wszystkim adrenalina. W każdym razie prawda jest taka, że żeby zobaczyć podobnych ludzi w akcji, nie trzeba wyjeżdżać za zachodnią granicę. Tylko na warszawskim podwórku pracują dziesiątki osób po uszy zatopionych w grafficiarską działalność. Naturalnie, odnajdują się tu także polscy bombiarze, którzy wyrastają jak z podziemi. Niektórzy potrafią nawet malować w odblaskowych kamizelkach, żeby upodobnić się do służb porządkowych kręcących się po mieście. - To proste, pod latarnią najciemniej. Kiedy nie zachowujesz się podejrzanie, najtrudniej cię zauważyć - wzrusza ramionami Esze.

Co szkicują grafficiarze, którzy pojawiają się, żeby po chwili zniknąć jak kamfora? Głównie litery, czyli napisy osadzone głęboko w miejskiej kulturze. Jakie wrzuty są najlepsze? Oczywiście te, które najtrudniej jest skopiować i mają jedyny w swoim rodzaju styl. - Graffiti to to, co jest związane w jakiś sposób z operowaniem liternictwem w mieście. Jest zawsze adresowane do środowiska. Jest komunikatem adresowanym do innych twórców graffiti. To gra toczona w tym ścisłym gronie - tłumaczy Cezary Hunkiewicz. - Paradoks polega na tym, że nie zawsze to, co kolorowe i ładne, jest dobre pod kątem artystycznym. To bardzo ciekawy przejaw kultury, wręcz typografii miejskiej - przekonuje.

W całej tej zabawie ważna jest też renoma. Jeśli jesteś unikalny, twoja reputacja w środowisku wzrasta. Jeśli nie wiesz, jak się zabrać za spray i za ścianę, przez całe życie pozostajesz toyem (niedoświadczony lub niekompetentny writer), kimś, kto nie może liczyć na szacunek innych. Kryteria są różne. Czasem wystarczy być po prostu kobietą, a czasem nie brać udziału w nielegalnych wypadach. Prawdopodobnie ile głów, tyle zdań.

W zasadzie trudno się dziwić, że bombienie bywa często źle odbierane przez społeczeństwo. Grafficiarze zazwyczaj nie udzielają wywiadów, nie opowiadają o sobie i tworzą swoje własne hermetyczne grono.

- Ja w tym momencie widzę dwa równolegle idące nurty graffiti. Jeden taki, który lubi się podobać publice. Takie festyniarskie procesy malowania. Ludzie, którzy chcą zaistnieć w telewizji i nastawiają się wyłącznie na własne profity - komentuje specjalista z Europejskiej Fundacji Kultury Miejskiej. - Druga grupa to ludzie hołdujący odpowiednim wartościom, ci, którzy robią to dla czystej frajdy i trzymają się własnych, ugruntowanych zasad - dodaje.

A owe zasady mogą sporo kosztować. Za nielegalne malowanie czy też dewastowanie budynków miejskich grożą nie tylko kary finansowe, ale i konsekwencje prawne. Jeżeli szkoda, jaką jest wykonane graffiti, przekracza wartość 250 zł, to taki przypadek jest klasyfikowany jako przestępstwo. Co prawda straty zawsze mogą być mniejsze i wtedy grożą jedynie odpowiedzialność mandatowa, kara aresztu, ograniczenia wolności lub grzywny. Jednak trzeba pamiętać, że w tym gorszym przypadku niszczenie lub uszkodzenie mienia jest zagrożone karą od trzech miesięcy do nawet pięciu lat pozbawienia wolności. Chyba że zdarzenie zostanie ocenione jako tak zwany wypadek mniejszej wagi, wówczas grafficiarz może podlegać grzywnie, ograniczeniu wolności albo pozbawieniu wolności do roku. Warto pamiętać, że we wszystkich przypadkach ściganie jest uzależnione od woli pokrzywdzonego.

Bombiona polityka writerów zdecydowanie nie przysparza im zwolenników. Zwłaszcza wśród ludzi niewrażliwych na sztukę ulicy, którzy rwą włosy z głowy, widząc kolejną zamalowaną elewację albo pociąg. Tak czy owak stolica znalazła jakieś rozwiązanie. Że niby wilk syty i owca cała. W sieci ZDM publikuje mapę zatytułowaną "Miejsca »Free Graffiti«" w Warszawie. Można tam znaleźć trzydzieści ścian gotowych na legalne sprayowanie. To między innymi al. Becka, Ostrobramska czy Cierlicka. Jak poznać miejsca, gdzie można malować zgodnie z prawem? Oznaczono je znaczkiem niebieskiego sprayu wpisanym w kwadracik na żółtym tle. Tam sprayować można przez cały rok.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Żyją wyłącznie dla swojej pasji. Kim są grafficiarze i czy graffiti to sztuka? [ZDJĘCIA] - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski