Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści Przy Stawie na lubelskiej Wieniawie

Ewa Czerwińska
Wiesława Karczewska-Grabias
Wiesława Karczewska-Grabias Małgorzata Genca
O pożytkach z szukania korzeni, domach, których już nie ma i wartościach, które zostały z Wiesławą Karczewską-Grabias, polonistką, rozmawia Ewa Czerwińska.

Patrzę z podziwem na ludzi, którzy wyruszają w podróż do przeszłości i próbują zbudować swoje drzewo genealogiczne. Pani w dodatku pisze książkę biograficzną o rodzie Krasnodębskich. Kiedy przyszedł pomysł?
Cała historia zaczęła się przed rokiem. Z drugiego końca Polski przyjechała moja siostra Ewa. Stanęłyśmy nad grobem babci i cioci na cmentarzu przy Unickiej, rozmawiałyśmy o zmianie płyty nagrobnej, bo była w opłakanym stanie. Na olaboga rozpoczęłam poszukiwania kamieniarza, zamówiłam nagrobek. Przy okazji natknęłam się na dokument stwierdzający zgon babci i po raz pierwszy zobaczyłam, że wcale nie miała na imię Maria, tylko Marianna Krasnodębska. Siostra skomentowała to tak: Nasze dzieci już niewiele wiedzą o rodzinnych korzeniach, a co mówić nasze wnuki? I to był dla mnie argument, żeby rozpocząć rodzinne poszukiwania. Powoli przypominałam sobie wszystkie opowieści babci.

Gdzie mieszkali dziadkowie?
Na Wieniawie, ulica Przy Stawie 16. Trzy sąsiadujące ze sobą działki zajmowały córki mojej prababci Rozalii Paduchowej: pierwszą prababcia z córką Genowefą, drugą Eufemia Jackowska z mężem, a obok mieszkali moi dziadkowie. W okresie międzywojennym mężczyźni zarabiali na życie pracując, a kobiety zajmowały się domem i dziećmi. Dlatego na przykład moja babcia nigdy nie miała emerytury. Dziadek Władysław Krasnodębski był mistrzem kominiarskim. Poznali się w Warszawie, tam babcia pracowała - najpierw w fabryce perfum, potem ta młoda, śliczna dziewczyna została polecona jako osoba godna zaufania pewnemu mecenasowi. Została w jego domu gosposią. Babcia opowiadała, że miała szczęście, bo mecenas chorował na żołądek, więc ani się nie objadał, ani nie mógł jeść jakichś wymyślnych potraw. Babcia miała więc spokój z gotowaniem. Wdzięczni klienci z prowincji zwozili swojemu obrońcy dowody wdzięczności: zające, kuropatwy, jakaś kaczka się trafiła. Panno Marysiu, co pani z tym zrobiła? - pytał pan mecenas po powrocie do domu. A panna Marysia na to: A stróżowi dałam. A mecenas: Dobrze pani zrobiła. W czasie powojennej mizerii babcia nieraz wzdychała: No! Teraz to ja bym wiedziała, co z tym zrobić!

A gdzie panna Marysia poznała męża?
Babcia Maria była elegancką panną. Do domu mecenasa przychodziło znamienite towarzystwo, więc i gosposia musiała być dobrze ubrana. A więc - jak opowiadała - nosiła pantofelki na francuskim obcasie i koronkowy fartuszek. W czasie któregoś wychodnego babcia poszła do cyrku. Na arenie prawdziwy tygrys, a w obstawie strażackiej przystojny strażak Władysław. Z podziwem dla urody panny obsypał ją kwieciem, wykupił też wszystkie czekoladki i wsypał w jej ażurową parasolkę. Ślub wzięli w 1910 roku w Lublinie, u świętego Pawła. Zamieszkali na Króla Leszczyńskiego - dziś tego domu już nie ma. Władysław był bardzo zdolny. Doszukałam się dokumentów, że był i strażakiem, i stolarzem, i kominiarzem, a nawet organistą w katedrze i tam też, w budynku mieszkalnym urodziła się moja mama Maria Kazimiera. W 1933 zmarła jedna z moich cioć Janina. Dziadek przywiózł dra Ślaskiego, w jednym bucie zresztą, bo drugiego, popędzany przez dziadka, doktor nie zdążył włożyć. I nic też nie wskórał. Jasia na chwilę przed śmiercią zawołała Lodzię, ukochaną młodszą siostrę i oddała ducha. Dziadek, w rozpaczy, chciał lekarza pobić, a dr Ślaski tak się go przestraszył, że widząc go na ulicy chował się do bramy. A dziadek, tuż przed wojną, był pracownikiem magistratu, miał dużo znajomych, co uratowało mu życie w czasie wojny.
Co się stało?
Dziadek działał w PPS. Być może właśnie ten fakt był powodem, że w 1940 roku Niemcy wzięli go z pracy na Zamek. Miał jednak ten łut szczęścia, bo babcia, która poruszyła wszystkie magistrackie znajomości, wydobyła go z katowni. W katowni został tak pobity, że nigdy do zdrowia nie powrócił. Po wojnie zajął się kominiarstwem, swoim przedwojennym fachem, wykształcił uczniów. Kiedy przyjechałam do Lublina na studia polonistyczne w 1964 roku, zamieszkałam u dziadków. Wciąż byli pełni werwy. Babcia do ostatniej chwili zajmowała się domem - gotowała, sprzątała. Każdej jesieni przyjeżdżał chłop ze wsi, który przywoził dziadkom ziemniaki. Wsypywało się je do piwniczki, która znajdowała się pod podłogą korytarza. Wiosną kartofle zaczynały "rosnąć", więc babcia wchodziła do piwniczki i je przebierała. Potem powierzyła tę pracę mnie, uważając, że jestem wystarczająco odpowiedzialna i mogę ją wykonywać. Domu Przy Stawie 16 na Wieniawie już nie ma - stoją tam bloki. Ciepło go wspominam. Babcia była moją przyjaciółką. Nie podobało jej się tylko, że mam oczy wymalowane, z kreską. Ale w końcu uspokoiłam ją, mówiąc, że taka moda. Myślę, że była ze mnie dumna. Tak jak moja mama, która powtarzała, że najpierw trzeba umeblować głowę.

Jakie wartości pozostały Pani z domu rodzinnego i dziadków?
Najważniejsza w życiu rodzinnym jest aprobata. Wspieranie młodego człowieka, często w trudnych chwilach. Kiedyś zobaczyłam w sklepie piękny kapelusz. Nie mogłam go kupić, bo nie miałam pieniędzy, ale nie mogłam też przestać o nim mówić. Następnego ranka ciocia Lodzia, za podszeptem babci, wręczyła mi całą sumę, mówiąc: "Dziecko, w wojnę tak się chciałam ubrać, a nie było w co, to chociaż ty teraz skorzystaj". Zawsze miałam w nich wsparcie.

Z Wieniawy zapamiętałam otoczenie domu dziadków. Po ścianach budynku pięło się dzikie wino, a w ogródku rosły bzy i piękne róże. Nigdy potem, choć wiele razy szukałam, takich nie znalazłam.

Oprócz historii dziadka były jakieś inne cudowne ocalenia?
Pewnego dnia w 1940 roku babcia wraz z mamą w za-awansowanej ciąży poszły na spacer i gdzieś w okolicach Bramy Krakowskiej Niemcy zgarnęli je w łapance. Popędzili wraz z grupą kobiet do jakiegoś pomieszczenia na Starym Mieście. Ale tuż przed godziną policyjną przyszedł strażnik i wszystkie kobiety wypuścił. To drugie cudowne ocalenie w mojej rodzinie. Dramatycznych historii było oczywiście więcej. Moja mama i babcia najmilej wspominały międzywojnie. Dziadek pracował, babcia była panią domu, panią mistrzową, wspominała: Wszystko mogłam dostać na tzw. zeszyt, bo byłam wypłacalna. Mama uczyła się wówczas w seminarium nauczycielskim (mieściło się tam, gdzie dziś archiwum państwowe). Opowiadała, z jaką ciekawością rzuciła się na nowo wydane "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej, od razu je przeczytała od deski do deski. Po skończeniu seminarium zaczęła pracować w prywatnej szkole pani Kiełbińskiej. Opowiadała, jak kiedyś jej lekcję wizytował inspektor. "Eluniu, przecież ty tak ślicznie czytasz, pokaż panu inspektorowi, że znasz literki..." - prosiła stremowaną dziewczynkę. Po lekcji pan inspektor wpisał: "Dzieci czytać nie umieją, a ich braki nauczycielka nadrabia wdziękiem osobistym". Mama była taka zła, że aż się rozpłakała, a pani Kiełbińska popłakała się ze śmiechu. "Oj, dziecko, żeby to o mnie ktoś tak napisał!" - westchnęła tylko. W 1936 roku mama pojechała do Warszawy, na egzamin do Państwowego Instytutu Robót Ręcznych i Rysunków, z siostrą Krysią, jej wsparciem duchowym. Egzamin zdała, a po szkole zostały w domowym archiwum szkice. Moja córka Ewa odziedziczyła zdolności po babci.

Pracowała w Warszawie?
W poszukiwaniu zajęcia w czasie studiów trafiła do Janusza Korczaka, który grzecznie i życzliwie ją przyjął, ale zatrudnić nie mógł, bo przyjmował wyłącznie osoby pochodzenia żydowskiego. Natomiast polecił mamę w innej placówce - znalazła pracę w jednej ze świetlic warszawskich, troszkę zarabiała i wszystkie pieniądze wydawała na teatr. Najmilej wspominała "Ptasznika z Tyrolu". Z tatą, absolwentem Instytutu Administracyjno-Gospodarczego w Krakowie, poznali się w Nowym Targu, jeszcze przed jej warszawskimi studiami. Pobrali się 4 lipca w 1939 roku. Pojechali do rodzinnego miasta ojca - Kielc. Wkrótce tata został zmobilizowany. W październiku 1939 roku dostał się do niewoli, skąd na szczęście udało mu się zbiec w cywilnym przebraniu. Po wojnie ojciec dostał pracę w Lubartowie. Nikt nie wiedział, że był szefem kontrwywiadu AK na okręg lubartowski, pseudonim "Dżo". W 1958 roku został aresztowany. Odbył się w Lublinie głośny proces. Gazety opisywały go jako zbrodniarza wojennego, prokurator żądał kary śmierci. Dostał dożywocie. W ramach amnestii został zwolniony i wrócił do domu. Po kilku latach spotkał człowieka, który go wówczas przesłuchiwał. Ubek zaczął namawiać ojca, żeby wstąpił do służby bezpieczeństwa. Tata, który miał wesołe usposobienie, mówi: Panie, z moją przeszłością?! A ten na to: No właśnie takich nam potrzeba. Ojciec się jednak nie ugiął. W latach 90. założyłam proces rehabilitacyjny. Odnalazłam dowódcę taty z czasów wojny, pana Czesława Gregorowicza. Był głównym świadkiem, bo tata już nie żył. To właśnie pan Gregorowicz, wówczas dziewięćdziesięcioletni, ale bardzo sprawny umysłowo starzec, pokazał wszystkie zachowane przez siebie meldunki ojca.

***

Wystawa

Po wakacyjnej przerwie wracamy do cyklu "Sagi Lubelszczyzny". Wraz z Galerią Prospero (Krakowskie Przedmieście 52) i Bartłomiejem Bułtowiczem planujemy wystawę zdjęć opowiadających Wasze rodzinne historie. Łączymy z tym projektem dużo nadziei, wiedząc już, po zorganizowanej wspólnie wystawie "Lublinianie w obiektywie Hartwigów", jak spore są fotograficzne zasoby Państwa. Czekamy na nie oraz rodzinne opowieści, nie tylko rodem z Lublina, ale i Lubelszczyzny. Numer telefonu do galerii: 81 743 74 38 begin_of_the_skype_highlighting              81 743 74 38      end_of_the_skype_highlighting.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski