Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Domalewski o "Cichej nocy": "Traciłem nadzieję, że zrobię ten film"

Kacper Komaiszko
Materiały prasowe
„Cicha noc” Piotra Domalewskiego okrzyknięta została najlepszym polskim filmem 2017 roku. Reżyser opowiada nam z jakimi trudnościami musi zmagać się debiutant, jak postrzega obecną kondycję polskiego kina i zdradza tajniki pracy na planie filmowym.

Do tej pory „Cicha noc” funkcjonowała jako jedna z najbardziej znanych kolęd. Po obejrzeniu Pana pełnometrażowego debiutu o tym samym tytule – filmu niejednoznacznego i nie wprost definiowalnego - jestem ciekawy, dlaczego zdecydował się Pan na taką właśnie formę i taką tematykę filmu?

Uważam, że w debiucie należy zrobić coś, z czym człowiek identyfikuje się najmocniej i co jest mu najlepiej znane. Żeby więc historia była wiarygodna, trzeba opowiedzieć ją posługując się takimi elementami, które twórca ma już mniej więcej utrwalone. To chyba najprostsze wyjaśnienie.

Prowokacyjnie zapytam: nie prościej było pokusić się o lekką i przyjemną komedię?

Komedie są najtrudniejsze. Uważam, że trzeba wykazać się najwyższą sztuką przy pracy nad tego typu gatunkiem. Oczywiście, mam na myśli dobre komedie, a nie to co w kinach funkcjonuje pod hasłem: „komedia romantyczna”. Jeszcze nie czuję się na siłach, by zrobić dobrą komedię.

Komedie romantyczne, o których Pan wspomniał, najczęściej serwują widzowi płytkie dialogi i przekoloryzowany obraz społeczeństwa. Polskie kino widziane przez tylko ten pryzmat wygląda, co tu dużo mówić - śmiesznie. Dlaczego zatem, jeśli już pojawia się dobry polski film i to taki który dociera do masowej widowni, najczęściej musi być to powrót do kina moralnego niepokoju?

Nie potrafię w sposób definitywny odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że w tych dramatach, które my, twórcy, pokazujemy, zawsze jednak szukamy sporej dawki poczucia humoru; komedia miesza się więc z dramatycznymi przeciwnościami losu, jakie dotykają bohaterów. Mój film też nie jest jedynie stricte dramatem; można w nim dostrzec parę mocno autoironicznych sytuacji. Ale dlaczego jednak to dramaty rządzą kinem artystycznym - nie wiem. Proszę zauważyć, że wśród filmów nominowanych w tym roku do Nagrody Akademii Filmowej, do Oscarów, większość z nich to też raczej dramaty. Owszem, była jedna komedia – „Disaster Artist”. Tylko, czy to jest do końca komedia? Moim zdaniem, to również jest dramat i to dramat z niezwykłą głębią.

Takim samym przykładem może być „Dzień świra” Marka Koterskiego, który większość widzów nazywa komedią.

Właśnie. Nawiasem mówiąc, uwielbiam ten film.

Ma Pan już za sobą doświadczenia w krótkim metrażu, że przypomnę filmy „Złe uczynki”, czy „60 kilo niczego”. Jak jest z filmami pełnometrażowymi? Czy w Polsce trudno jest zadebiutować na wielkim ekranie?

Nie wiem, co na ten temat myślą inni twórcy. Przyznam, że dla mnie nie była to łatwa droga. Praca nad filmem to jest bardzo długi i bardzo żmudny proces. Trzeba udowodnić wielu ludziom, że się wie, co chce się zrobić i że się ma do tego, mówiąc wprost, narzędzia – merytoryczne i technologiczne. A to bywa znacznym problemem. Trudno też jest się przebić ze swoją osobą, z własnym mało znanym nazwiskiem. Jeśli jesteś debiutantem, to nikt cię nie zna. A ja nie byłem kimś specjalnie znanym medialnie, więc to była kolejna trudność. Miałem gotowy scenariusz, chodziłem z nim od jednego do drugiego producenta, aż w końcu trafiłem na Jerzego Kapuścińskiego i tak naprawdę od niego wszystko się zaczęło, on się mną zainteresował. Szczerze mówiąc, powoli traciłem już nadzieję, że w ogóle zrobię ten film. Ale może na tym właśnie to polega? Może tak powinno być? Niemniej, trzeba sobie wyhodować grubą skórę, mieć wewnętrznie wpisane w swoje reżyserskie DNA, że to też należy do elementów tego zawodu. Trzeba umieć sobie z takimi sytuacjami radzić. Tak jak elementem zawodu aktora jest umiejętność stawania po raz setny czy pięćsetny do castingu i to zawsze z pełnym zaangażowaniem. Wiadomo, że dla nikogo nie jest to szczególnie komfortowa sytuacja, ale to przynależy do tej profesji. Stąd też, myślę, że być może chodzenie i walczenie o swój projekt jest tym nieodłącznym atrybutem pracy reżysera.

Jak Pan sam ocenia obecną kondycję polskiej kinematografii? Myśli Pan, że zmiana pokoleniowa wśród aktorów i reżyserów wprowadziła w tej dziedzinie nową energię, potrzebną świeżość?

Tak myślę. Z polską kinematografią nie jest źle. Walczymy i robimy swoje. Mamy własne historie do opowiedzenia, mamy też trochę inną perspektywę. Należymy już, jak Pan zauważył, do innego pokolenia i ta nasza perspektywa daje nam fory we współczesnym świecie. Ale oceniłbym to jeszcze inaczej – już kilka razy o tym mówiłem i nadal się pod tym podpisuję. Otóż, jeśli weźmiemy Europę Wschodnią, Rosję, całe Bałkany, Rumunię, Turcję, Iran czy Grecję – to wszędzie tam twórcy odkryli swoje własne historie, ale też własny, filmowy język, którym te historie opowiadają. Mam wrażenie, że my w Polsce wciąż tego języka szukamy, ale jesteśmy na dobrej drodze. Wystarczy popatrzeć na młodych filmowców, na ich kino, ich sukcesy – to jest dowód na to, że potrafimy ten język znaleźć. To chyba dobrze, prawda? Jestem więc optymistą.

Wracając do filmu „Cicha noc” - wielokrotnie w wywiadach wskazywał Pan, że scena kolacji wigilijnej, jaka jest w filmie, to dla Pana niejako retrospekcja. Nie miał Pan obaw, że Pana bliscy, rodzina mogą się przejrzeć jak w lustrze? Albo – utożsamią się na tyle silnie z którymś z Pana bohaterów, że to zrodzi w nich żal do Pana, że w takim świetle zostali ukazani?

Nikt z moich bliskich nie został w filmie sportretowany jeden do jednego. Zresztą bardzo mi na tym zależało żeby to była jednak fikcja literacka. Ludzie, których znam i pamiętam ze swoich stron stanowili raczej luźne inspiracje i to jedynie w kwestii języka, którym się porozumiewają i rytmu dialogu. Wszyscy widzieli film i im się podobał. Mamy z rodziną duże poczucie humoru na własny temat więc raczej nas wszystkich film rozbawił i wzruszył niż wkurzył.

W każdej recenzji dotyczącej Pana filmu krytycy chwalili dialogi. To, że są tak bardzo naturalne, że sprawiają wrażenie doskonale improwizowanych, że są wręcz żywo przeniesione z typowego polskiego domu, polskiej rodziny. Rzeczywiście podczas pracy na planie aktorzy improwizowali, wnosili coś nowego do scenariusza?

Właściwie scenariusz na początku, przed próbami aktorskimi, pozostawał w skali jeden do jednego. Ale podczas prób aktorskich zwykle bywa tak, że widzi się, kiedy nie potrzeba niektórych rzeczy mówić, że wystarczy je dobrze zagrać. Myśmy więc raczej eliminowali część dialogów niż coś dodawali czy zmieniali. Po prostu eliminowaliśmy to, co było niepotrzebne. Jeśli można coś zagrać, to po co mówić, skoro i tak wszystko jest jasne i zrozumiałe? Czasem więc okazywało się, że tekst, jaki zawarłem w scenariuszu jest zbędny; aktorzy doskonale mogą sobie poradzić bez niego. To zresztą było dla mnie z jednej strony bardzo ciekawe, a z drugiej trudne, ale na planie byli bardzo doświadczeni aktorzy, z wyrobionym i dobrym gustem. Jeśli aktor ma poczucie własnej estetyki i obdarzony jest niezłym gustem, to częściej podaje w wątpliwość te rzeczy, które w jego odczuciu mogą się wydawać banalne. Była to więc ciekawa przygoda.

W dzisiejszych czasach, w których wszystko zmienia się tak szybko, życie kinowe filmu jest bardzo krótkie. Obawiam się, że teraz, kiedy Pana film został już obsypany nagrodami, ciężko będzie go obejrzeć w kinach. Myślę sobie, że miałem szczęście, bo jeszcze parę dni temu udało mi się znów go obejrzeć w małym kinie studyjnym w Warszawie. To był wyjątkowy seans.

Kilka seansów było jeszcze wyświetlonych po tym, jak film zdobył Orły 2018. Dystrybutor nalegał, żeby pokazać film w multipleksach jeszcze raz, ale, nie da się ukryć, jest z tym problem. Wciąż bowiem powstaje bardzo dużo filmów i jest ciężko, jeśli chodzi o dystrybucję. Podejrzewam nawet, że będzie z tym coraz gorzej. Po pierwsze dlatego, że Stany Zjednoczone zalewają i zabijają nas swoimi produkcjami. A po drugie mamy zalew filmów, które ja sobie lubię nazywać „spaghetti kryminałami”, które się ostatnio pojawiły w Polsce i falę tak zwanych komedii romantycznych, czasem więc nie ma fizycznie gdzie wcisnąć innych filmów do dystrybucji. Nie da się walczyć z produktem, z tego typu stuprocentowym produktem.

Mamy więc powód do radości dla fanów pańskiego kina – lada chwila „Cicha noc” ukaże się też na DVD. Jak Pan to traktuje? Jako dopełnienie debiutu? Jakie znaczenie ma dla Pana to, że film stanie się poniekąd namacalny, że widzowie będą mogli postawić sobie na półce pudełko z okładką i płytą w środku?

Ja już taką płytę dostałem i zwyczajnie cieszę się, że ją mam. Wcześniej nawet swoje krótkie metraże starałem się, w ograniczonej co prawda liczbie i własnym sumptem, wydawać na DVD, bo są one dowodem na istnienie. Z filmami jest trochę tak jak z ulubionym obrazem. Pewnie, że można go sobie obejrzeć w internecie. Ale chcemy, żeby wisiał u nas na ścianie.

"Cicha noc" ukazała się na DVD 11.04.2018

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Piotr Domalewski o "Cichej nocy": "Traciłem nadzieję, że zrobię ten film" - Portal i.pl

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski