18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Guwernantka i trzy wojny jej męża (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Pani Teresa. Rok 1947
Pani Teresa. Rok 1947 Archiwum Teresy Szmigielskiej
Teresa Szmigielska twierdzi, że trzeba przyjmować los, jaki nas spotka. Jednak naszym życiem często kierują szczęśliwe zbiegi okoliczności oraz podejmowane złe lub dobre decyzje. Wnuczka powstańca styczniowego opowiada o miłości, która może przyjść nawet bardzo późno oraz o historii swojej rodziny, którą wyznaczały kolejne wojny. Wysłuchał Marcin Jaszak.

Pani Tereso, podczas rozmowy telefonicznej wspomniała Pani o tym, że jest wnuczką powstańca styczniowego. Przecież to było półtora wieku temu.
Jak widać jest to możliwe. Dziadek Andrzej Kowalski, ojciec mojej mamy, pochodził z Łęcznej. Kiedy w 1863 roku wybuchło powstanie styczniowe miał dwadzieścia parę lat. Wstąpił do powstania jako młody człowiek. Udało mu się przeżyć. Po upadku powstania został, jak wielu Polaków, zesłany na Syberię. Dostał dziesięć lat zesłania, a potem jeszcze pięć lat przymusowego osiedlenia na tamtych terenach. Prawdopodobnie mieszkał w jakimś miasteczku, gdzieś w tajdze. Tak myślę, bo, po powrocie do Polski pracował w urzędzie leśnictwa, więc ten zawód mógł zdobyć właśnie na zesłaniu. Kiedy po piętnastu latach wrócił do Lublina dobiegał czterdziestki. Ożenił się z moją babką Katarzyną i urodziła się moja mama Michalina. Ona też założyła rodzinę dopiero w wieku czterdziestu lat. Wtedy urodziłam się ja. To późne ojcostwo mojego dziadka i późne macierzyństwo mamy sprawiło, że mogę pochwalić się, że jestem wnuczką powstańca styczniowego. A jeśli mowa o powstaniu, muszę powiedzieć, że losy mojej rodziny wyznaczały kolejne powstania i wojny. Zresztą ja zawsze powtarzam, że normalnego życia miałam tylko dwanaście lat. To te szczęśliwe lata od narodzin w 1927 roku do czasu drugiej wojny. Oczywiście był to okres międzywojenny. Jaki był taki był, ale Polska była suwerenna. Potem niestety nastała okupacja niemiecka i ta "druga okupacja", w której zresztą skończyłam studia i pracowałam. Jednak nie żyłam w wolnym kraju. Kiedy w latach sześćdziesiątych opowiadałam młodszym współpracownikom, że przed wojną można było wejść do sklepu, wybrać i kupić pięć deka szynki, to słuchali tego jak bajki o żelaznym wilku. Po przemianach ustrojowych, śmiałam się, że znów mogę spokojnie kupić te przysłowiowe pięć deka szynki. Wie pan, takie rzeczy i drobiazgi przekładają się na całe nasze życie.

Powiedziała Pani że, losy rodziny wyznaczały kolejne wojny. To raczej normalne dla Waszego pokolenia. Większość osób w Pani wieku jest tym naznaczona.
Nie o to tu chodzi. Owszem trzeba przyjmować los jaki nas spotka. Ale powiem panu, że naszym życiem często kierują szczęśliwe zbiegi okoliczności oraz podejmowane złe lub dobre decyzje. Dzięki temu dziś pan ze mną rozmawia.

Proszę zatem opowiedzieć o tych zbiegach okoliczności, które sprawiły, że Pani Teresa pokazuje mi dziś stare, rodzinne zdjęcia. Wróćmy do Andrzeja i Katarzyny Kowalskich, a przede wszystkim ich córki Michaliny.
Kiedy mama miała jakieś półtora roku, jej matka Katarzyna zmarła rodząc drugie dziecko. Dziecko też zmarło. Dziadek ożenił się po raz drugi. Na początku macocha dbała o moją matkę, potem urodziła dwoje własnych dzieci. Kiedy mama miała jedenaście lat zmarł jej ojciec. Nie chciała zostać z macochą. Za pieniądze po ojcu, jedna z jej ciotek wysłała ją na pensję, która mieściła się w kamienicy Pod Lwem za Bramą Krakowską. Tam zdobyła wykształcenie średnie i wyjechała do Warszawy na tak zwane kursa pedagogiczne. Spędziła tam dwa lata i zawsze wspominała je z wielkim rozrzewnieniem. Powtarzała, że zakochała się w Warszawie. Po tych kursach zaczęła pracować jako guwernantka.

Które to były lata?
Pierwsze dziesięciolecie dwudziestego wieku. Mama znajdowała zatrudnienie przez biura pośrednictwa dla nauczycielek. Dzięki temu wyjechała do Wilna. Tam wynajęła pokój w domu, gdzie mieszkała młoda, owdowiała kobieta, jej brat i ojciec tych państwa. Uczyła synka tej owdowiałej kobiety. Po pewnym czasie nawiązał się jakiś sentyment między moją mamą a tym młodym człowiekiem, bratem gospodyni. Nazywał się Adam Kulwiński. Mama spodobała się bardzo tej rodzinie, więc w końcu doszło do zaręczyn. To była wielka miłość. Ale ponieważ on był po politechnice i zdarzyła się okazja wyjazdu na Ural do budowy kolei, pojechał tam, nabawił się gruźlicy i zmarł. Widzi pan? Gdyby mama wyszła za mąż za tego pana Adama, to by mnie tu dziś nie było. Potem mama wyjechała z Wilna do carskiej Rosji. Tam była guwernantką w dworach i pałacach. Zresztą sama pochodziła ze szlacheckiej, ale ubogiej rodziny, bo ojciec dziadka Andrzeja stracił majątek po powstaniu listopadowym. Wracając do mamy, to pracowała w domu hrabiów Rzewuskich w miejscowości Wierzchownia. Potem wyjechała do Kijowa, gdzie mieszkało wielu Polaków. Uczyła w polskiej szkole. Tam zastała ją pierwsza wojna oraz rewolucja bolszewicka. Na szczęście nic jej się nie stało i w 1921 roku mogła wrócić do Polski. Nie miała rodziny w Lublinie, ale tu kończyła pensję i miała jakieś koleżanki z tamtych lat. Znów pracowała jako prywatna nauczycielka. Poznała mojego ojca i w 1926 roku się pobrali. Zresztą mojego ojca też los rzucał po świecie. W końcu jednak przydzielono go do Lublina, bo był zawodowym żołnierzem. Był o siedem lat młodszy od mamy i dobrze zrobił, że się z nią związał. Był tu samotny, bez rodziny, a mama, muszę przyznać, że trochę nim pokierowała, co okazało się dla niego dobre.

Guwernantka i żołnierz. Jego losy na pewno wyznaczały kolejne wojny.
Mój ojciec Jerzy Buk urodził się w 1894 roku w tak zwanej Galicji koło miasta Kołomyja. Jego ojciec Emanuel był zarządcą majątków w tamtych okolicach. Kiedy w 1917 wybuchła rewolucja bolszewicka, chcieli go zabić. Na szczęście tamtejsi chłopi go wybronili, bo od zawsze ich szanował i był dla nich dobry. Jednak niedługo po tym zmarł. Mój ojciec przypuszczał, że dziadek dostał wylewu po tych wszystkich przeżyciach. Niestety, nie zdążył przyjechać na jego pogrzeb, bo był na wojnie. Miał równo dwadzieścia lat, kiedy wybuchła I wojna światowa i wcielono go do armii austriackiej, bo to był zabór austriacki. Pod koniec wojny dostał się do niewoli włoskiej. Przyszedł rok 1918 i ojciec wrócił do Polski. Nie wiedział co dalej zrobić, w końcu doszedł do słusznego wniosku, że skoro służył przez cztery lata w armii w formacjach sanitarnych, to wstąpi do polskiego wojska. Przez to brał jeszcze udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Potem nastąpiły krótkie lata spokoju.

Czyli czas Pani dzieciństwa i dwanaście lat normalnego życia.
Mój ojciec został w wojsku. Najpierw był podoficerem, potem oficerem. Pracował w służbach sanitarnych. Wojskowy okręg lubelski mieścił się w pałacu Radziwiłłów przy placu Litewskim. Tam mieszkał generał Smorawiński i tam mieściło się biuro mojego ojca. Był szefem kancelarii szefostwa sanitarnego na cały okręg wojskowy lubelski. Pamiętam jeszcze jako malutkie dziecko, że mieszkaliśmy przy ulicy Hempla. Z jakiegoś korytarza zrobiony był pokój. Warunki były okropne. Ale już w 1929 roku wybudowano kilka domów dla rodzin wojskowych przy ulicy Łopacińskiego. Myśmy się tam przeprowadzili. Ta kamienica istnieje do dziś. Trzypiętrowa z trzema klatkami schodowymi. Mieszkania były skromne i same dwupokojowe plus kuchnia i ubikacja. Łazienka dla oszczędności była w suterenie. Klucz do łazienki miał dozorca. Pamiętam, że było tam wspaniałe podwórko, bo ja należę do tych dzieci i szczycę się tym, że wychowałam się na podwórku. Niedaleko od naszej kamienicy, przy alei Długosza była szkoła powszechna. Wiosną 1939 roku zdałam egzamin do państwowego gimnazjum Unii Lubelskiej. No i we wrześniu szykowałam się do szkoły. Ostatecznie nie poszłam do szkoły, a ojciec wyjechał na wojnę. Nawet pamiętam ten moment. Gdzieś około dziesiątego września jakiś żołnierz przywiózł ojca na motocyklu z przyczepką. Ojciec wszedł do domu i powiedział, że prędko musi zabrać co najważniejsze, bo jedzie na front. Przeżyłam to bardzo. Złapałam jakąś poduszkę i wsadziłam ojcu do plecaka z myślą, żeby mój biedny tatuś miał coś pod głowę. Zostałyśmy w tej kamienicy wspólnie z innymi rodzinami żołnierzy. Mama przekonywała wszystkich, aby nie wyjeżdżać z Lublina. Wiodła prym wśród innych kobiet, bo była najstarsza.

Nie bała się zostać?
Miała przekonanie, że nie trzeba się ruszać z własnego domu. Tak więc zostałyśmy, a po jakimś czasie wkroczyli Niemcy i rozbili obóz w naszym ogrodzie. Przyjechało kilka ciężarówek i w tym ogrodzie dzielili zdobyte zapasy żywności. Kiedy dowiedzieli się, że tam mieszkają rodziny polskich żołnierzy, to ofiarowali nam wszystkim ćwiartkę barana. Ja zresztą miałam też osobiste przeżycie. W naszym domu było pianino, a ja uczyłam się grać. Mimo wojny mama mnie naganiała do ćwiczeń. Okno było otwarte i za chwilę usłyszałyśmy stukanie do drzwi. Niemiecki żołnierz pokazał nam, że chce zagrać. Usiadł i zagrał, jak się po latach zorientowałam, "Sonatę księżycową" Ludwiga van Beethovena. Potem podziękował i ofiarował mi jakieś cukierki. W pierwszej chwili byłam bardzo ucieszona, ale potem myślę: - Boże kochany! Od Niemca wzięłam cukierki. Nie będę jadła! Pamiętam ten moment, jak weszłam do ubikacji i spuszczałam po jednym cukierku. Potem powiedziałam o tym mamie. Ona stwierdziła, że owszem dostałam od Niemca, ale polskie cukierki, zrabowane u nas. Mimo to uważałam, że zachowałam się bardzo patriotycznie. Pod koniec października 1939 roku wrócił ojciec, w jakimś starym, za dużym ubraniu. Kiedy go zobaczyłam, to się popłakałam. Nigdy nie powiedziałam o tym mamie, ale gdzieś w środku wiedziałam, że skoro jest bez munduru, a nie pamiętałam żeby kiedykolwiek chodził po cywilnemu, to wojna się dla nas skończyła i Polski już nie ma.

Była Pani nadzwyczaj świadomym dzieckiem.
Tak, bo miałam bardzo mądrych rodziców. Ojciec opowiadał później o tym jak udało mu się wrócić do domu. Kiedy 17 września Związek Radziecki napadł na Polskę, zrobił się totalny bałagan. Ojciec znalazł się w grupie żołnierzy gdzieś na Wołyniu. Nie wiedzieli dokąd idą. Dowiedzieli się, że w pobliżu są bolszewicy. Wśród żołnierzy byli oficerowie, którzy służyli wcześniej w armii carskiej. Uprzedzili wszystkich oficerów, aby zrzucili dystynkcje. Część z nich to zrobiła, mój ojciec też, bo był rozsądnym człowiekiem. Bolszewicy zabrali oficerów, czekał ich Katyń, a żołnierzy puścili wolno. Niestety, dostali się do niewoli niemieckiej. Wieźli ich bydlęcymi wagonami. W Krakowie, podczas postoju, więźniów wypuszczono na peron. Ojciec zapytał o coś po niemiecku jednego z pod-oficerów. Tamten zapytał czy ojciec jest Austriakiem, bo ma taki akcent. Proszę sobie wy-obrazić, że od słowa do słowa dogadali się, że służyli w jednej kompanii podczas pierwszej wojny światowej. A w wojsku towarzysz broni to rzecz święta. Więc ojciec momentalnie wykombinował i poprosił, żeby tamten doprowadził jego i jego przyjaciela do ostatniego kordonu, aby ich wypuścili na jakiś czas. Tłumaczył, że chcą się tylko ogolić i wymyć. Przypuszczam, że ten podoficer doskonale wiedziało o co chodzi, ale im pomógł. Ojciec miał znajomych w Krakowie, którzy dali im cywilne ubrania. W ten sposób los po raz kolejny pokazał co może zrobić. Ostatecznie ojciec z tego Krakowa przyszedł piechotą do Lublina. Potem pracował w PCK i działał w konspiracji, a w 1944 roku znów wrócił na front. Takie były jego losy. A czasy okupacji też nie były łatwe. W 1941 roku przyszli żołnierze wermachtu i powiedzieli, że dzielnica zachodnia będzie niemiecka. Musieliśmy opuścić przedwojenne mieszkanie. Dali nam tydzień czasu oraz spis mieszkań pożydowskich, które można zająć. Zamieszkaliśmy przy ulicy Rybnej. Mieliśmy sąsiadów Żydów. Lekarz i po drugiej stronie dentysta z czworgiem dzieci i opiekunką. Byliśmy w dobrych układach z tymi sąsiadami, ale potem przyszedł rok 43 i naszą ulicę przedzielili na pół drutem kolczastym i powstało getto. W pierwszy dzień Wielkanocy przyszło gestapo razem z żydowskimi policjantami. To była tragiczna historia. Ten dentysta miał opiekunkę do dzieci, która wcześniej przychodziła do mamy i błagała, aby ją gdzieś ukryła. Ta Mania, bo tak miała na imię, potwornie się bała. Mama jej odmówiła, ale nie dziwię się temu. Naprawdę trudno być bohaterem. Było bardzo trudno, bo ustawa niemiecka mówiła, że kto pomaga Żydom ginie wraz z całą rodziną. Matka wybrała swoją rodzinę. Pewnie tak samo bym postąpiła i muszę wyrazić podziw dla bohaterów, którzy mimo wszystko zdobyli się na taki czyn. Mania schowała się w bocznej oficynie w ubikacji. Jednak dozorca ją wydał. Nie wiem co z nią zrobili, ale dochodziły stamtąd takie krzyki, że obydwie z mamą schowałyśmy głowy pod poduszkami.

Nie mówiła Pani jeszcze o sobie.
To osobny rozdział. Ja oczywiście uczyłam się cały czas. Chodziłam na tajne komplety, a maturę zrobiłam w 1944 roku, już kiedy otworzono szkoły. Interesowałam się historią i chciałam studiować archeologię. Moje marzenia to nic w porównaniu z marzeniami mojej mamy. Ta kobieta, która urodziła się w 1887 roku. Kiedy miała lat naście, to marzyła o tym, żeby zostać astronomem lub marynarzem. Ha, ha. Była to niezwykła kobieta. Ostatecznie, dzięki pomocy moich rodziców, trafiłam na Akademię Medyczną i po trzecim roku przeniosłam się do Warszawy. Uczyłam się dobrze i zdawałam wszystkie egzaminy, ale ta medycyna jakoś mnie nie pociągała. Byłam w ogromnym kłopocie. Myślałam sobie, co ja będę robić? Żadna specjalność mnie nie interesuje. Wreszcie na piątym roku poszłam na ćwiczenia z psychiatrii. Zorientowałam się, że tylko tu się sprawdzę, bo to specjalność najbardziej humanistyczna. Ale znów miałam problem, bo kończyłam studia w okresie zenitu stalinizmu. Po studiach po prostu dostawało się przydział do pracy, zazwyczaj gdzieś na wieś. Załatwiłam więc sobie wcześniej praktyki w szpitalu w Tworkach. Dzięki temu udało mi się po studiach dostać do szpitala przy Abramowickiejw Lublinie, na stanowisko młodszego asystenta. Przyjmował mnie profesor Mieczysław Kaczyński. Znakomity psychiatra i mogę śmiało powiedzieć, że mistrz dla wszystkich tamtejszych lekarzy. Tam popracowałam kilka lat, a potem przeniosłam się do pracy w lecznictwie otwartym.

Nie odpowiadał Pani szpital?
Wie pan, to praca typowo kliniczna w placówce psychiatrycznej i bardzo zmienia człowieka. Ja to wyczułam od razu i dlatego wybrałam lecznictwo w poradniach.

Kto jest na tym zdjęciu?
To mój mąż Władysław Szmigielski. Był prawnikiem, notariuszem. Wyszłam za mąż dopiero, kiedy miałam 60 lat, za wdowca. Spotkaliśmy się na jakiejś wycieczce. On się we mnie zakochał. Był ode mnie starszy o 14 lat. Ja się bardzo wahałam. Przyjaciółki mi odradzały. Poznałam jego rodzinę i zaakceptowali mnie. Jednak oznajmiłam, że się nie zdecyduję, a on się wtedy rozpłakał. Okazało się, że już wyciągnął moją i swoją metrykę. Pomyślałam, że skoro tak, to się zdecyduję. Szkoda tylko, że małżeństwo trwało niecałe dwa lata. Władysław zachorował na nowotwór i zmarł. Dziś mam dwóch pasierbów. Jestem babcią i prababcią. Wnuczka mnie kiedyś zapytała: - Że też babci chciało się wychodzić za dziadka. A ja jej na to: - Sylwio, i w takim wieku można się zakochać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski