18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Historia Waldemara Cechowicza (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Historia Waldemara Cechowicza
Sagi Lubelszczyzny: Historia Waldemara Cechowicza Archiwum Waldemara Cechowicza
Waldemar Cechowicz od dziecka poszukiwał w życiu wciąż nowych zajęć. Kiedy stał się "jednostką wrogo usposobioną do obecnej rzeczywistości", zaczął grać i śpiewać. W tzw. międzyczasie uciekał przed SP, zapisał się na kurs szybowcowy i dostał się na studia. Wszystko jednak pokrzyżował mu nakaz pracy, przez który wylądował w Białowieży. Wspomnień byłego pilota, muzyka, koszykarza, sędziego sportowego, żeglarza i przede wszystkim człowieka renesansu.

Rozmowę z Waldemarem Cechowiczem zaproponował mi Janusz Stachowicz z Klubu Seniorów Lotnictwa Aeroklubu Lubelskiego. - Zadzwoń pan do niego i pogadaj. Warto, bo to ciekawy gość.

Ten "ciekawy gość" stawił się o umówionej godzinie w redakcji Kuriera. Z łatwością pokonał schody i z jakąś nieokreśloną, spokojną pewnością siebie rozgościł się przy biurku. Bez zbędnych wstępów, a jednak wyjątkowo subtelnie i uprzejmie stwierdził:
- Wie pan? Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy u mnie w domu. Przyrządzę irish coffe.
- ???
- Pan przyjedzie samochodem? Nie szkodzi! Tu chodzi o aromat i smak. Poza tym mam za dużo albumów ze zdjęciami i nie mogłem ich tu przynieść. Siądziemy, wypijemy kawę i zobaczy pan zdjęcia.
- A może jednak powie Pan na początek kilka słów o sobie. Tak żebym wiedział, z kim będę rozmawiał?
- Urodziłem się w Lublinie. Ojciec był legionistą i w związku z tym miałem potem trudności ze studiami, ale jakoś wszystko przeszło dobrze. Ojciec? Ponieważ prosto z gimnazjum poszedł do Legionów, to potem Piłsudski ustawił go w pracy w urzędzie skarbowym. Dzięki temu został komisarzem skarbowym. Przez to do czasu drugiej woj-ny byliśmy co trzy lata przenoszeni do innych rektyfikacji.
- Rektyfikacji?!
- Ojciec nadzorował monopol spirytusowy z ramienia państwa i, aby nie wchodził w zbyt zażyłe stosunki z właścicielami gorzelni, to przenosili go co jakiś czas w inne miejsca. Najpierw pracował w Lublinie, później w Chełmie u Baumana, potem znów wróciliśmy do Lublina. Następnie Międzyrzec, a przed samą wojną przenieśli nas do Suchowoli.
- Zaraz! To pan tak to wszystko pamięta. W którym roku Pan się urodził?
- W 1930, ale póki co czuję się dobrze i wszystko jakoś się układa. Zapraszam do mnie.

Warto było. Chociażby dla aromatycznej kawy, smacznego ciasta przygotowanego przez Łucję Cechowicz, panią domu i oczywiście dla kolejnych wspomnień, które, można powiedzieć, z nieba spadły do wody, a w tzw. międzyczasie biegały po ziemi.

Wojna zastaje Pana rodzinę w Suchowoli.
Tam chodziłem do szkoły podstawowej. W tamtych czasach różnica między dziećmi wychowanymi na wsi a mną, dzieciakiem z miasta, była ogromna. Więc wszystko przychodziło mi łatwo.

Nauka i oceny?
Trudno powiedzieć, że za Niemca była jakaś nauka i oceny, ale chodziło o coś innego. Szybko wyrosłem na samoistnego przywódcę i tak mi zostało. Najpierw byłem szóstkowym w zuchach, później drużynowym w harcerstwie, a kiedy przenieśliśmy się do Lublina, byłem w liceum Zamoyskiego drużynowym granatowej czwórki. Kiedy około 1948 roku skasowali harcerstwo, to mnie automatycznie zapisali do ZMP. Naturalnie nie wiedziałem o co chodzi, ale na wszelki wypadek nie chodziłem na zebrania i dzięki temu dostałem laurkę - wrogo usposobiony do obecnej rzeczywistości. Kolega mi ją wypisał.

To zaważyło na moim dwuletnim pauzowaniu ze studiami. W międzyczasie chodziłem do szkoły muzycznej. Grałem, śpiewałem i prowadziłem chór. Zresztą, dzięki temu miałem później w lotnictwie ksywkę Solfeż. W tym, czasie groziło mi SP.

Co to było?
Służba Polsce. Gonili uczniów pod Kraków budować hutę czy do Warszawy, aby rozgruowywać miasto. Na szczęście przygotowywali też kadry dla przyszłego wojska. Można było się załapać na żeglowanie i latanie. Ja dowiedziałem się o żeglowaniu, chciałem się zapisać do Państwowego Centrum Wyszkolenia Morskiego. Nie mieli jednak już miejsc i zaproponowali szkolenie szybowcowe. W życiu nie myślałem, że coś takiego może mi się trafić! No i wyszkoliłem się na pilota, potem skoczka, instruktora. Wyszkoliłem się też na samolotach silnikowych, ale w końcu przyszedł nakaz pracy, bo w międzyczasie załapałem się na studia w Lublinie. Wylądowałem w Białowieży w jednostce badawczej Polskiej Akademii Nauk, bo studiowałem biologię. Przez to latanie przepadło i w końcu zająłem się żeglowaniem. Słyszał pan o Yacht Klubie Polskim Lublin?

Słyszałem. Tam Pan wylądował?
To jest moje dziecko. Ja go założyłem. Tu zbudowaliśmy "Biegnącą po falach", największy w Polsce jacht śródlądowy, który pływa do tej pory i nadal pięknie się prezentuje. Prowadziłem ten Yacht Klub przez dwadzieścia parę lat, a w międzyczasie grałem w siatkówkę i koszykówkę, bo na studiach trzeba było coś robić. Później założyliśmy Okręgowy Związek Koszykówki. Kiedy trochę się tym znudziłem, to zostałem sędzią. Sędziowałem w Polsce pierwszą i drugą ligę. No i tak do przodu pchałem. Wtedy właśnie robiłem też kurs instruktora szybowcowego. A później pracowałem w szkole budowlanej przy ulicy Słowiczej jako trener koszykówki.

A teraz?
W ubiegłym roku jeszcze pływałem. Wszystko zależy od czasu. Jeżdżę w Bieszczady, bo stamtąd pochodzi moja mama i to jest takie moje miejsce na ziemi. Poza tym uwielbiam jeździć samochodem. Wsiadłbym do auta i z niego nie wysiadał. Samolotem też bym jeszcze chętnie polatał, bo latałem ponad dziesięć lat i przez ten czas nie miałem żadnej wpadki. Nawet żadnego podbicia przy lądowaniu.

Pan się nigdy nie zatrzymywał?
Jakoś tak ciągle mnie coś goni. Jestem zodiakalnym Bliźniakiem, oni wiadomo, do wszystkiego się nadają, tylko nic nie kończą.

Pan jednak kończył.
Kończę, ale wiecznie coś też zaczynam. Wciąż utrzymuję kontakt z Yacht Klubem.

To obraz "Biegnącej po falach"?
Tak. Siedemnaście i pół metra długości razem z bukszprytem, sto metrów kwadratowych żagla. Pływa po jeziorach mazurskich i zwykle bierze udział we wszelkiego rodzaju zlotach. Budowaliśmy ją tutaj, w domu kultury na LSM, przy ulicy Wallenroda.

Tu?! Znalazło się miejsce?
Historia jest taka. Kolebka lubelskiego żeglarstwa jest w Firleju. Tam była Liga Obrony Kraju czy jakoś tak. Ale w pewnym momencie, tak na początku lat pięćdziesiątych, kapitan Wysocki doszedł do wniosku, że jemu się to nie opłaca i zlikwidował ośrodek. UMCS założył swój klub, PTTK założyło swój, a ja nie miałem się gdzie podziać z tym żeglowaniem. Jakoś tak w końcu wyszło, że po namowach zarządu Yacht Klubu Polskiego w Warszawie, założyłem Yacht Klub Polski w Lublinie. Zorganizowałem dwunastu członków i udało się. Kiedy budowali dom kultury na LSM, to pan Dziekoński, projektant, zaplanował dodatkowo dobudowaną część, gdzie była długa na jakieś trzynaście metrów sala. No i zaczęła się działalność na całego. Wie pan, jak to wtedy było? Kombinowało się na wszystkie strony, żeby zdobyć cokolwiek. Żeby zdobyć drewno do budowy, zgodziłem się być pilotem Komendy Chorągwi ZHP Lublin. Zacząłem organizować żeglarstwo harcerskie i jednocześnie pozyskałem materiał na budowę "Biegnącej". Projekt był zrobiony już wcześniej.

Kto był projektantem?
Adam Gregoła. Był z wykształcenia technikiem ciepłownikiem. Ale to był taki technik, że jak kończył się sezon grzewczy, to on brał zwolnienie i jechał z kolegą na rejsy. Udało mu się tak jeden rok, na drugi robili mu problemy, a trzeciego powiedzieli, żeby wybierał. Wybrał żeglowanie. Kiedy wrócił z rejsu, nie miał co robić i załapał się u nas w klubie. Pół roku pracował za darmo, aż w końcu znalazł się dla niego etat. Adam się rozkręcił i budował mniejsze jednostki, ale wciąż wiercił mi dziurę w brzuchu o jakąś większą jednostkę. Mówię mu: Adam, nie mamy na to pieniędzy, jak wydamy na materiały, to nie będziesz miał na pensję. Ten na to, że będzie pracował za darmo. Nie zgodziłem się i pojechałem na wakacje. Wyobrazi pan sobie! Wracam, a w naszej hali leży w jednym rogu dziobnica, a w drugim rufa. Wszystko przygotowane! Adam mówi: Szefie, jakbym tego nie zrobił, to by się szef nigdy nie zgodził. No i nie zgodziłbym się. To fakt. Z zapasów drewna, jakie mieliśmy, zrobiliśmy cały szkielet. Później udało się zdobyć sklejkę dziesiątkę, żeby to obłożyć. Potem gdzieś wytrzasnąłem pieniądze na polimat i watę szklaną. Jakiś kolega załatwił ściągacze do want i sztagów, kolejny kolega załatwił coś innego i tak powoli powstała ta jednostka. Była jednak własnością Chorągwi Lubelskiej. Ostatecznie LSM odkupił "Biegnącą" i dzięki temu żeglowaliśmy, a w zimie jeździliśmy na narty.

To i na nartach Pan jeździ?!
Tak. Organizowałem wyjazdy w LSM, bo w tamtych czasach była to jedna z większych polskich spółdzielni mieszkaniowych. Te spółdzielnie rywalizowały ze sobą we wszystkich dziedzinach. Między innymi dzięki naszej działalności spółdzielnia była na czele tej rywalizacji.

A wodowanie "Biegnącej po falach"?
No to była niezła historia! "Biegnąca" pojechała specjalnym transportem kolejowym. Włożyliśmy ją na niskozawieszoną lorę kolejową. Zdjęliśmy osprzęt, a Adam Gregoła wsiadł do niej, bo nie chciał zostawiać bez opieki swojego ukochanego dzieła. Transport trwał jakiś tydzień i Adam cały czas tam był. "Biegnąca" do-tarła do Giżycka. Tam wynajęliśmy trzytonowy dźwig, który zaczął opuszczać jacht do wo-dy. W pewnym momencie ktoś zobaczył wystające druty z nabrzeża i krzyknął, aby zatrzymać opuszczanie. Dźwigowy zareagował natychmiast. Jak przyhamował, to koła dźwigu poszły do góry i mało brakowało, żeby maszyna razem z łodzią wpadła do wo-dy. Na szczęście, powoli, po-woli wszystko wróciło do nor-my i "Biegnąca" siadła na wodzie.

Zaczęło się żeglowanie.
Kiedy już ubraliśmy jacht w cały osprzęt, Adam stwierdził, że wolałby, abym to ja pierwszy ją poprowadził. Nie wiem, czy nie był pewien swoich namiętności, czy chciał mi oddać pierwszeństwo. Fakt faktem, ja prowadziłem. Zaczęliśmy pływać. Jezusicku! Co się działo na początku! To było dosyć ciężkie pływanie, bo zwrotna to ona nie była wcale. Kil miała przez całą długość trzynastu i pół metra. Przy zwrotach było trudno, ale wybrnęliśmy z tego. Płynęliśmy halsem do trzcin, ster w lewo, kotwica w dół. W ten sposób narzucaliśmy jacht i przechodziliśmy w drugi hals. W tym Yacht Klubie spędziłem całe lata. Doszedłem do stopnia jachtowego sternika morskiego, mam najwyższe odznaczenie, czyli Komandorię i dziś śmieję się, że w Yacht Klubie Polskim Lublin zostałem ważną osobistością, wręcz celebrytą.

Wrócimy na moment do latania?
Latałem do 1956 roku. Mam zdjęcie samochodu, którym dojeżdżaliśmy do Świdnika. Jakaś stara, angielska ciężarówka. Kierowcą i mechanikiem był pan Kotyra. Jak mu się nie chciało jechać, to wy-myślał awarię. Zawsze psuły się cybanty albo owerlaga. Nikt nie wiedział co to jest, no ale podobno nawalało i szliś-my piechotą na lotnisko, bo pociągów było niewiele.

Bywały trudne i niebezpieczne sytuacje w powietrzu?
Pamiętam mój ostatni skok ze spadochronu. To było laszowanie na uprawnienia do wyrzucania skoczków. Wywoził mnie "kukuruźnikiem" kolega. Tylko sęk w tym, że jak się wyrzuca skoczka, to trzeba zdjąć gaz i zrobić z sa-molotu szybowiec. Kolega nigdy nie latał na szybowcach i bał się, że jak odpuści gaz, to wpadnie w korkociąg. Zrobił nalot, wychodzę na skrzydło, a on pełny gaz. Pęd powietrza od skrzydła tłukł niemiłosiernie. Wsiadłem z powrotem, zdusiłem mu gaz i wychodzę. Ten znów swoje. Pęd powietrza mnie zrzucił. Po drodze zaczepiłem rękawem o cięgło steru wysokości. Urwałem rękaw i odpadłem. No i tak niebo, ziemia, niebo, ziemia. Obracałem się i w końcu ustawiłem się odpowiednio i otworzyłem spadochron. Oberwałem szelkami po uszach, ale jakoś siadłem na ziemi. Jak już siadłem, to po-wiedziałem sobie, że to mój ostatni skok w życiu. Ale miałem też mówić o swoich przodkach. Wiem niewiele. Mam zdjęcie dziadków od strony mamy. Dziadek Antoni był rolnikiem, a jego ojciec był nadleśniczym w Rakowej.

Widzę zdjęcia z dzieciństwa. Samolot, kajak. Jako chłopiec też Pan był taki ciekawy świata?
Zawsze. Wszystko mnie interesowało. Powiem panu jeszcze jedną historię. Kampania gorzelnicza trwa od zbioru ziemniaków do wyczerpania zapasów. Później zazwyczaj robotnicy sprzątali i konserwowali maszyny. Mieszkaliśmy wtedy w Suchowoli. Gorzelnia była już sprzątana, a ja postanowiłem zobaczyć, co jest w środku pieca. Wszedłem i tak czołgałem się po ciemku. W końcu dobrnąłem do komina. Zobaczyłem kółeczko światła na samej górze, a na ścianie poczułem drabinkę. Pomyślałem, wejdę i zobaczę Suchowolę z góry. Zacząłem się wspinać i nagle został mi w ręku jeden szczebel. Myślę, oprę się o ścianę i zejdę, ale ściana okazała się za daleko. Spadłem w grubą warstwę sadzy. Mało co się nie udusiłem. Postanowiłem znaleźć wyjście. W końcu trafiłem na wybitą dziurę zakrytą deskami, przez którą wchodzili pracownicy konserwujący piec. Siedzieli sobie spokojnie i chyba mieli przerwę. Wychodzę i widzę znajome twarze. Myślę - jest dobrze. Jednak nie było. Nigdy nie zapomnę min tych mężczyzn i tego, co zrobili. Siedzieli i nagle wszyscy jak jeden mąż, zrobili przewrót w tył i wybiegli przez zamknięte drzwi, wyrywając futrynę... Jak pan widzi, nie nudziłem się w życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski