Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Józef Psiuk wspomina dziadka i Majdanek (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny
Sagi Lubelszczyzny Archiwum rodzinne
W rodzinie Psiuków każdy mężczyzna nosi imię Józef. Józef Psiuk ma jeszcze jedno imię, które nadali mu Czesi. Dziś opowiada o dziadku kowalu, pierwszym zegarku i Majdanku w oczach pięciolatka.

Panie Józefie, wcześniej spotkaliśmy się w Uniwersytecie Trzeciego Wieku w Świdniku. Wyglądał Pan na wyjątkowo spokojnego człowieka. Dziś jestem w Pana mieszkaniu od pół godziny, obejrzałem album z fotografiami najważniejszych chwil z Pana życia, a Pan dopiero usiadł na stołku. Pan ma ADHD!
Pane Hawranek! Tak na mnie mówili w laboratorium w WSK, ze względu na to, że kilka razy szkoliłem się u Czechów, a tam Hawranek to Józeczek.

I chyba takim Józeczkiem był Pan przez całe dotychczasowe życie.
Fakt, jako dziecko byłem bardzo rozbiegany, później też nie potrafiłem usiedzieć w miejscu. Wciąż się doszkalałem, zmieniałem kwalifikacje. Przez to pracowałem przez pięćdziesiąt lat w jedenastu miejscach.

Widzę, że teraz na emeryturze, też wciąż Pan szuka swojego, przysłowiowego, miejsca. Obrazy, internet, książki...
Właśnie wchodzę w wiek dwóch kos, czyli siedemdziesiąt siedem lat i uważam, że życie jest zbyt krótkie, by żyć byle jak. To tekst jakiejś piosenki i tego się trzymam. A obrazy maluję od jakichś pięciu lat. Pierwszy przemalowywałem kilka razy, a ten z kolei mówi o moim życiu. Takie moje symbole. Bańka mydlana i ptak, czyli kruchość i ulotność życia. Druty Majdanka, szkoła zawodowa, WSK, delfiny, które ratują życie...

W albumie widziałem srebrne pięciozłotówki z Piłsudskim z 1936 roku. Pamiątka rodzinna?
Srebrne piątaki, które podrabiał mój dziadek.

Podrabiał pieniądze?! Jak się nazywał?
Józef Psiuk, bo u nas wszyscy z dziada pradziada, mają na imię Józef. Dziadek był kowalem i kiedyś ze znajomym wymyślili, że będą podrabiali te piątaki. Ledwo zdążyliśmy się w 1938 roku urodzić, a już dziadka drapnęli do więzienia. Nie wiem, jak mu się udało zrobić te monety, nie miał wtedy żadnych wanien galwanicznych, żeby to posrebrzyć, ani nic, a jednak wyszło mu nieźle.

Wprowadzali te monety do obiegu na odpustach. Dawali dzieciom piątaka. Mogły sobie kupić pół kilograma cukierków, a resztę miały przynosić. W końcu namierzyli ich w Zamościu i zamknęli. Dziadek dostał za to 25 lat więzienia.

Aby uporządkować historię przytoczę Pana zapisane wspomnienia: "Ja, Józef Psiuk, syn Józefa i Anastazji z Luchowskich, chłopów na 3 hektarach gospodarstwa, urodziłem się jako bliźniak, siostra Krystyna, w niedzielę 25.05.1938 roku w Aleksandrowie koło Biłgoraja...".
Krystyna oraz starsza o 4 lata siostra Stanisława mieszkają w Aleksandrowie. Rozpoczęła się wojna i życie zrobiło się trudne. Mieliśmy jedną krowę, jak to się mówi, żywicielkę i dzięki niej przeżyliśmy. Mama zaczęła wtedy jeździć aż do Łodzi, żeby stamtąd przywozić jakieś jedzenie, czy coś sprzedać, aby było na chleb. W okolicach pojawili się partyzanci, a z nimi bywało różnie. Fakt faktem, że niektórzy sąsiedzi wycierpieli od nich wiele. O niektórych tak zwanych żołnierzach wyklętych mam przez to bardzo złe zdanie, bo właściwie wyklęci to oni są przez ludność poszczególnych wiosek, gdzie działali. Byli bezwzględni, rabowali co się dało w imię walki z okupantem. Wiadomo, każdy chce żyć..., ale nie chciałbym do tego nawiązywać.

Mama jeździła do Łodzi.
No i w Łodzi Niemcy ją drapnęli i zawieźli na roboty gdzieś pod Berlin do gospodarstwa ogrodniczego. Zostajemy sami z ojcem.

Pierwsze, dziecięce lata bez mamy.
Bez mamy i, można powiedzieć, tylko na mleku z cukrem, który partyzanci zostawili pod podłogą naszego domu. Rozbili cały transport na stacji w Krasnobrodzie i do nas przywieźli furmankę cukru. Na tym cukrze przeżyliśmy te lata.

No, ale mówił Pan, że partyzanci byli...
Owszem, ale ten cukier zakopały Bataliony Chłopskie. Ja mówiłem o WiN i NSZ. Te formacje kształtowały się z tak zwanych wyższych sfer. We wsi był dwór, do WiN poszło trzech synów dziedzica, dwóch synów młynarza i tak dalej. Po wojnie, byłem wtedy w jakiejś drugiej klasie, około 1946 roku, nagle słychać krzyk koło poczty. My, jak to młodziaki, pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje. Przyjechał terenowy willys, wysiedli partyzanci w wyszykowanych i czystych mundurach i poszli do Surmacza po jego syna. Ale Surmaczów było tam wielu, więc tego nazywano Szozda. Wyciągnęli na gościniec Stacha Szozdę, chłopak miał jakieś dwadzieścia lat. Dowódca włożył białe rękawiczki i dawaj go okładać po twarzy z krzykiem: - Ty chamie! Gdzie twój brat?! Do PPR-u należy! Skatowali wtedy okropnie tego chłopaka. To nie jedyny przypadek. Jeszcze podczas wojny kryliśmy się, kiedy był nalot, w leśniczówce. Kilka rodzin i dzieciarnia. Noc, ziąb okropny, nie ma gdzie się położyć. Dzieciaki płaczą. Nagle przychodzi grupa partyzantów. Z siedmiu ich było. Wszyscy z plecakami z jedzeniem i ze zwiniętymi kocami. Mieli to wszystko ze zrzutów lotniczych. Weszli i żeby chociaż rzucili dzieciom kawałek koca! Nic! Poszli jak paniska do innego pomieszczenia. Tak to wyglądało.

Mama wróciła do domu?
Udało jej się uciec. Pamiętam, kiedy wróciła na wiosnę 1943 roku i rozbierała się z sukienek, bo kiedy uciekała, to ubrała ich jak najwięcej. Uciekła z trzema koleżankami. Jakiś zaufany Niemiec kupił im bilety na pociąg i tak dojechały do granicy Generalnej Guberni. Dalej musiały iść na piechotę. Przemarznięte, głodne i zmęczone znalazły jakieś stogi siana, przysypane śniegiem. Tam położyły się spać. Zamarzłyby tam, gdyby nie sen mamy. Przyśnił jej się anioł, który mówił, żeby jak najszybciej wstały, bo zamarzną. Tak się jej udało w końcu dotrzeć do domu i za dwa tygodnie trafiliśmy całą rodziną na Majdanek. Najpierw przewieźli nas do Rotundy w Zamościu...

Czas na te trudne wspomnienia.
Wiozą nas w szczelnie zamkniętych, bydlęcych wagonach. Ściśnięci jeden przy drugim. Mama stawia nas, mnie, Krystynę i starszą siostrę Stanisławę koło drzwi. Tam przyciśnięci głowami do podłogi staramy się przez szpary zdobyć choć trochę powietrza. Na peronie stacji w Zamościu wyładunek. Ciotka Aniela Luchowska dostaje wtedy ataku jakiejś furii i dosłownie rzuca kilkoma Niemcami po peronie. Po kilkunastu dniach pobytu w zamojskiej Rotundzie, wiozą nas na Majdanek. Tu na peronie, obstawionym Niemcami z psami na smyczach, wyładowują trupy zmarłych w drodze.

To wszystko widzi pięciolatek.
Dokładnie pamiętam moment strzyżenia. Kobiety, mężczyźni i dzieci - wszyscy nago. Z podniesionymi rękami przechodzimy wąskim przejściem, w którym stoi kilku hitlerowców, dokładnie sprawdzających, czy nic nie przenosimy do łaźni. A w łaźni na przemian zimna i gorąca woda. Nie ma gdzie uciec. Przy wyjściu dostajemy pasiaki. W "Niebie bez ptaków" Danuta Brzosko-Mędryk opisuje nasze wejście do obozu. Pisze tam, między innymi, o dziecku ciągnącym na sznurku drewnianego konika. To byłem ja ze swoim konikiem, którego dostałem od córki naszego sąsiada. Później ta dziewczyna trafiła do pieca. Na moich oczach wzięli ją chorą, słaniającą się na nogach na "nosiłki" i... pamiętam ten pisk i krzyk. Po wstępnej kwalifikacji, my z mamą trafiamy na drugie pole obozu, a tata na czwarte. Zaczynają się straszne rzeczy. Kilkugodzinne apele na deszczu, głód. Zjada się dosłownie wszystko. Dają nam czasem jakąś zupę, chyba z perzem i czasem kubek czarnej kawy. Rano mama ściąga nas na dół, bo z siostrami spaliśmy na pryczy na trzecim piętrze, i nie ma nas gdzie postawić, bo wokół leżą trupy, a wśród tego płynie kał z beczek z końca baraków. Kiedyś mama zostawiła mnie przykrytego kocem na pryczy, abym nie stał podczas deszczu na apelu. Obozowy kapo, znający takie przypadki, uderzeniem pałki sprawdza każde łóżko. Dostaję mocne uderzenie w nogi, a mama za niedopilnowanie dostaje w plecy. Widziałem też łapankę Żydów na placu. Niemcy wyciągali ich z baraków i rozstrzeliwali uciekających na placu. Pamiętam też bicie mężczyzn, które Niemcy urządzili pewnego dnia. Te okropne krzyki...

Panie Józefie, odpocznijmy na moment od tych wspomnień. Zdjęcia z kolegami i rodziną. Aleksandrów, 1953 r. Zasadnicza Szkoła Mechanizacji Rolnictwa, Hrubieszów, 1954 r.
Poszedłem do tej szkoły ze względu na to, że na nią było nas stać. Zaraz po niej pracowałem jako mechanik, traktorzysta i kombajnista. O! Tu prezentuję swój pierwszy zegarek. Starałem się, aby był widoczny na każdym zdjęciu.

Czyżby kupiony za pierwszą wypłatę?
No tak. Zegarek marki Pobieda. A zarabiałem, jak na tamte czasy, dużo. W biurze kobiety zarabiały jakieś siedemset, a ja brałem dwa i pół tysiąca złotych. Początkowo naprawiałem aparaty do snopowiązałek w POM w Chmielku, ale później przyprowadzili potężny radziecki kombajn i nie miał nim kto jeździć. A jako że wcześniej, jeszcze na praktykach w POM Nowosiółki, jeździłem z kombajnistą, a on był wiecznie pijany, więc obsługiwałem ten kombajn, to zacząłem jeździć na tym kombajnie. W 1956 roku wysłano mnie nim na wystawę rolniczą do Biłgoraja.

No, ale zmieniał Pan zajęcia co kilka lat.
A tak. W 1958 roku poszedłem do Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu, później do Dęblina i tak w 1961 roku zacząłem pracę w WSK Świdnik. O tu, jeszcze zdjęcie z Dęblina. Stoję przy moim pierwszym samolocie Junak na lotnisku zapasowym Szymany. W nim wymieniłem pierwszy w życiu silnik i odbyłem pierwszy lot. Przyszedł pilot i mówi: - No to siadaj do pierwszej kabiny! Zobaczymy, jak zrobiłeś ten silnik. I wie pan? Nie bałem się samego lotu, ale tego, że mogłem coś zrobić nie tak, a tam nie było gdzie wylądować, bo wszędzie był las. Obsługiwałem w tamtych latach samoloty Junak 2 i 3, Jak 18 i TS-8 Bies.

W końcu przyszedł czas na śmigłowce w WSK.
Cały czas podnosiłem kwalifikacje. Tu zrobiłem licencję mechanika lotniczego, mechanika sprzętu i licencję radiotelegrafisty. Później zdobyłem licencję mechanika lotniczego na samoloty do 2,5 tysiąca kilogramów. Co pięć lat coś nowego. Przechodziłem z działu do działu. A to dział prób i badań w locie, później zakład doświadczalny, maszyny numeryczne, dwa lata pracy w Libii, pierwsze komputery w kolejnej firmie, kserografy i faksy, aż w końcu założyłem własną firmę, zajmującą się sprzętem elektronicznym i w 2005 roku przeszedłem na emeryturę.

To wielki skrót. Widzę, że był Pan też mechanikiem w aeroklubie.
No tak. A teraz uwielbiam podróżować. Moje córki mieszkają w Anglii, dzięki temu zwiedziłem tam wszystkie ważniejsze muzea. Ale te zdjęcia jeszcze muszę panu pokazać. Pomagałem w remoncie samolotu słynnego Pawła Zołotowa. W tamtych czasach miał jedyny prywatny samolot. Pomagałem mu zrobić kabinę i okapturzenie silnika. A kiedy leciał na zlot do Białegostoku, to namalowałem mu na dziobie potężne zęby rekina. Szkoda, że nie mam tego zdjęcia. Ach i jeszcze latałem z pilotem Bieruta.

Pana życie zawodowe, to temat na długą opowieść. Wróćmy jednak do losów rodziny i Majdanka.
Brakowało jakichś dwóch dni, a wzięliby nas do pieca. W lipcu 1943 roku Niemcy masowo wywożą zdrowych ludzi na roboty do Niemiec. Właśnie naszą rodzinę kwalifikują na roboty. Ale najpierw musieliśmy przejść przez komisję. Jako że nie mogę już z wycieńczenia chodzić, mama przynosi mnie i mówi, że dziecko zasnęło na rękach. Wychodzimy za bramę. Tam Niemcy zabierają słabsze dzieci na ciężarówkę, tłumacząc, że zawiozą je do stacji kolejowej, gdzie w barakach mieliśmy czekać na transport do Niemiec. Mnie też zabrano z rąk matki. Ten moment pamiętam bardzo dobrze. Samochód jedzie pod górkę po głębokim piachu. Jedziemy bardzo wolno, mijając kolumnę więźniów idących na dworzec kolejowy. Ja klęczę na ławce i widzę mamę w tej kolumnie. Bardzo głośno piszczę. Mama wyciąga mnie i aby Niemcy znowu mnie nie zabrali bierze mnie z ciotką Kwiatkowską pod ręce. W ten sposób, ciągnąc mnie, udają, że idę o własnych siłach, a ja krzyczę z bólu, że zaraz wyrwą mi ręce. Dochodzimy do tak zwanej filii Majdanka przy ulicy Krochmalnej. I wie pan? Ta ciężarówka z dziećmi nie dojechała tam...

A wy? Cała rodzina została wywieziona na roboty do Niemiec?
Ostatecznie nie. Po kilku dniach Niemcy selekcjonują więźniów jeszcze raz i słabszych odsyłają do lubelskich szpitali. Mnie umieszczono w szpitalu dziecięcym, mamę z siostrzyczką w miejskim, a tata zostaje ze starszą siostrą. Po sześciu tygodniach rodzice zabierają mnie ze szpitala. Byłem tak wyczerpany, że siostry na nowo uczyły mnie chodzić. Tułamy się kilka tygodni po podlubelskich wsiach.

Nie wróciliście do domu?
W Aleksandrowie osiedlili się Niemcy i dlatego nie mogliśmy od razu wrócić. Mieszkaliśmy na Choinach u państwa Wiśniewskich i Małków. W końcu, późną jesienią 1943 roku, wróciliśmy do Aleksandrowa. Okazało się, że w naszym starym domu nikt nie mieszka, więc pozwolili nam zostać. Wszystko, łącznie ze sprzętami, zostało zrabowane. Cały dom pusty. No i znów zaczął się okropny głód. Poza tym Niemcy, aby skutecznie walczyć z partyzantką, zasiedlili wioskę batalionem Kałmuków słynnego "dr. Ottona Dolla", czyli Sonderführera Ottona Wierby. W końcu, gdzieś w lipcu 1944 roku, Kałmucy opuszczają wioskę, wszyscy chowamy się w lesie, a następnego dnia przychodzą wiadomości, że wioską przejechały trzy radzieckie czołgi.

Przypomnę Pana dziadka. Wyszedł w końcu z więzienia?
Zaczęła się wojna, posiedział jakiś rok i Niemcy go namierzyli, bo wyłapywali wtedy co ciekawszych cwaniaków. Wzięli go gdzieś do swojej fabryki i od tamtego czasu ślad po nim zaginął. Po prostu dziadek przepadł. Z okresu, kiedy wróciliśmy do "niemieckiego Aleksandrowa" pamiętam opowieści ojca o dziadku myśliwym i pasjonacie koni. Tata opowiadał nam do snu, żebyśmy nie płakali i zapomnieli o głodzie.

Opowie mi Pan?
Dziadek miał zawsze po dwa piękne ogiery, sanie i bryczkę. Woził nimi sędziów i doktorów na polowania. Konie w tamtych czasach pasły się nocą na pastwiskach, zamykane w żelazne pęta. Ze względu na koniokradów oraz aby stukot żelaza odstraszał wilki. No i właśnie z koniokradami wiąże się jedna z historii.

Słucham.
Dziadek miał w stajni pod sufitem łoże i tam spał z siekierą, pilnując koni. Pewnej nocy usłyszał, że ktoś próbuje odryglować drzwi. Ten ktoś włożył dłoń w specjalny otwór do odblokowania rygla. Dziadek niewiele myśląc, złapał siekierę i dziabnął nią koło otworu. Po kilku latach dziadek wracał z targu końskiego z Zamościa. Złapała go zamieć , więc postanowił zatrzymać się u bogatszego gospodarza, aby przeczekać i nakarmić konie. Gospodarz go przywitał, dziadek wchodzi do izby, a tam siedzi 3 synów. Jeden trzyma w gębie palec i krzyczy, że go boli. Drugi, ślepy, siedzi pod ścianą, a trzeci siedzi dokładając lewą ręką drewna do pieca, bo prawej dłoni nie ma. Dziadek siadł i wysłuchał gospodarza: "Ano widzisz? Dochowałem się trzech zbirów. Ten wczoraj wdał się na zabawie w bójkę i odgryźli mu palec. Ten drugi, pod ścianą, wracał z więzienia po dwóch latach odsiadki. Tak się złożyło, że w nocy w lesie chciał okraść innego złodzieja, który akurat smażył sobie na patelni boczek. Napadł go, ale tamten chwycił za patelnię i wylał mu na twarz cały gorący tłuszcz. No i teraz jest ślepy. A ten trzeci kilka lat temu poszedł do wsi Aleksandrów i tam w nocy postanowił ukraść gospodarzowi konie... Gdy dziadek to usłyszał, zamieć przestała mu przeszkadzać...

Podziel się wspomnieniem
ZapraszamyPaństwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected]


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski