18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Lubartowska i jej mieszkańcy oczami Stefana Kukuryki

Marcin Jaszak
Stefan Kukuryka na swojej jawie jako młody chłopak z Lubartowskiej. Na podwórku kamienicy numer 52.
Stefan Kukuryka na swojej jawie jako młody chłopak z Lubartowskiej. Na podwórku kamienicy numer 52. archiwum Setafana Kukuryki
Tam mieszkali porządni ludzie, którzy wiedzieli, co to honor. Stefan Kukuryka wspomina mieszkańców ulicy Lubartowskiej.

Odwiedza Pan czasem stare kąty, tam gdzie Pan mieszkał jako młody chłopak?

Rzadko, bo wszyscy starzy znajomi już poumierali. Kiedyś zajeżdżam samochodem, a jakiś młodzik pyta mnie, czy popilnować auta. Patrzę, że na balkonie stoi kumpel. No to mówię: - Synku, widzisz? Samochodu to mi pilnuje ten człowiek! Od razu odpuścił.

Urodził się Pan przy Lubartowskiej?

Nie! W szpitalu na Staszica.

Ale wychował się Pan na tej ulicy. Rodzice mieszkali tam, jak to się mówi, od zawsze?

Ojciec Kazimierz mieszkał wcześniej na Czechówce, a mama Józefa pochodziła z Rawy Mazowieckiej.

Daleko pojechał, żeby szukać żony.

No wiesz pan, pojechał tam, kiedy wrócił z Francji, bo był w Legii Cudzoziemskiej w Maroko.

Zaczyna się ciekawie. Jak trafił do legii?

Zwyczajnie! Z knajpy. Pojechał do Francji jako młody chłopak, bo urodził się w 1906 roku, a wyjechał jakoś tak na początku lat dwudziestych. Miał trafić do jakiejś cukrowni. Wszystko wcześniej załatwił, jechał z kolegami przez Berlin. Tam mieli przesiadkę, no to poszli do knajpy. Oczywiście popili i narozrabiali. Ojciec opowiadał, że zaraz rano stanęli przed prokuratorem, a po południu byli już w więzieniu. Posadzili ich na sześć miesięcy.

Z tego więzienia trafił do Legii Cudzoziemskiej?

Nie. Odsiedział swoje. Potem pracowali przy robieniu haftek do ubrań. Jak wyszedł, to wsiadł w pociąg i do Francji. Trafił w końcu na plac przed tą cukrownią, gdzie miał pracować. Patrzy, a tam leżą ludzie różnych nacji i czekają na pracę. Niektórzy spali i mieli na podeszwach kartki z napisami "Nie budzić", poniżej iluś tam franków. Nagle na rowerach podjechało kilku młodzików i zaczęli pytać o ślusarzy. Ojciec miał przygotowanie zawodowe i się zgłosił. Zatrudnili go jako nitera w stoczni statków kanałowych w Dunkierce. Zaczął dobrze zarabiać i po jakimś czasie kupił sobie rower. Jego koledzy też zajmowali się amatorsko kolarstwem. Organizowali jakieś wyścigi między zakładami pracy, ale przy okazji angażowali się politycznie. Wreszcie przyszli policjanci i wezwali siedmiu na posterunek. Tam chłopaki dowiedzieli się, że mają dwa tygodnie na załatwienie wszelkich spraw, a potem deportacja za tę politykę. No to trzeba się było zabierać. Oczywiście przed wyjazdem zorganizowali imprezę pożegnalną w knajpie.

Popili i narozrabiali...

Oczywiście porządzili fest, ale nie narozrabiali. Jednak byli w tej knajpie ludzie Legii Cudzoziemskiej i jak wszyscy popili, to podsunęli im papiery do podpisania na kontrakt w legii. Ojciec służył tam sześć lat, później jego matka Róża Kukuryka ściągnęła go do Polski. Pisała, że znalazła dla niego narzeczoną. Przyjechał, ale dziewczyna była już w ciąży z innym, więc się nie ożenił. Babka była kucharką w Banku Rolnym przy Chopina. Za okupacji wynosiła stamtąd jedzenie i trafiła na Majdanek. Zabrali jej dom, ale na szczęście ojciec zebrał trochę grosza i udało się ją wykupić. Zamieszkała w Opolu Lubelskim i miała sklepik, a że była wdową, jeszcze za okupacji ożeniła się z tamtejszym gajowym.

Pojedźmy jeszcze z Kazimierzem do Rawy Mazowieckiej.

To było jeszcze przed wojną, około 1935 roku. Ojciec pojechał z bratem Jankiem, bo tam mieszkał i pracował ich kuzyn. Miał załatwić im pracę w farbiarni. Pojechali tam rowerami. Stryj miał wspaniały rower z fabryki Kamińskiego, jeszcze z drewnianymi obręczami i wolnym kołem. Tam poszli na jarmark. Wszędzie wozy i ogrodnicy sprzedający warzywa. Przy jednym z wozów ojciec zobaczył pięknie ubraną dziewczynę. Czarne włosy i długie warkocze. Wpadła mu w oko i porozmawiali chwilę. Każdy wóz miał tabliczkę z danymi właściciela. Jak zobaczył to stryj Jan, to dawaj namówił ojca, żeby pojechali do tego gospodarstwa. Wyszedł gospodarz ubrany w białą koszulę, eleganckie buty z cholewami, w czapce maciejówce i z wstążką pod brodą. Okazało się, że ma duże gospodarstwo ogrodnicze i sady. Ojciec z bratem zaproponowali, że będą od niego kupowali warzywa i wozili do Lublina. Nie wiem, czy doszło do sfinalizowania propozycji, ale doszło do ślubu Kazimierza z Józefą Gawot. Później, po wyzwoleniu, babka Gawotka zawsze pod koniec lata przywoziła nam kilkadziesiąt litrów soku wiśniowego, kury, gęsi i inne jedzenie.

Kazimierz i Józefa wrócili do Lublina.

Najpierw mieszkali przy Orlej, a później przeprowadzili się na Lubartowską. Mieszkaliśmy w kamienicy numer 52. Nie wiem, jak to się stało, że się przenieśliśmy. Ojciec, skurczybyk jeden, w 1944 roku trafił do II Armii Wojska Polskiego! Bardzo możliwe, że dlatego dostał mieszkanie na Lubartowskiej.

Opowiadał Pan wcześniej, zresztą bardzo ciekawie, o mieszkańcach tej ulicy.

No, mieszkał tam półświatek, ale zawsze powtarzam, że to byli w większości ludzie bardzo przyzwoici i honorowi. Starszy brat mojego kolegi miał ksywkę "Makika" i był złodziejem. Opowiadałem o blicie w krupniku?

Blicie?!

Tak na złoto się mówiło. Siedzę kiedyś u kolegi, jeszcze dzieciaki byliśmy. Jego matka nalała nam do talerzy zupy i nagle wpada "Makika" i zamyka drzwi na zamek. Zaraz później walenie do drzwi: - Milicja! "Makika", otwieraj! Zanim otworzył, powyciągał z kieszeni jakieś pierścionki, bransoletki i łańcuszki. Wrzucił nam to do talerzy i powiedział, żebyśmy zaraz z tym wyszli na podwórko i gdzieś schowali. Kiedy milicjanci przeszukiwali "Makikę", to powoli wyszliśmy z tymi talerzami. Wszystko, razem z zupą, zakopaliśmy w krzakach. Dopiero po kilku dniach wykopał te fanty. Porównywało się go wtedy do przedwojennego złodzieja "Motyki". To był murarz z Lubartowskiej i krążyły o nim legendy. W latach dwudziestych nie było na niego mocnego. Miał szacunek wszędzie. Kiedy siedział na Zamku Lubelskim, to jak szedł, wszyscy ustawiali się pod ścianą, bo bandyta "Motyka" idzie.

Makika pewnie miał kolegów.

Pamiętam "Piżmaka". Ożenił się z córką złodzieja z Towarowej. Ona odwiedzała w więzieniu ojca, no i tam go poznała. Zresztą, prawie całe życie przesiedział. Zawsze przywozili go do domu na noszach, bo robił głodówki. Prawie nigdy mu nic nie udowodnili. Tylko raz wpadł, kiedy zrobili napad na PKO przy Krakowskim Przedmieściu. Jakiś rok robili podkop. Wszystko miało się udać, ale szli później przez miasto z workami pocztowymi i tak ich złapali. Za to paręnaście lat dostał. Wyszedł wcześniej za dobre sprawowanie. Ale panie, jaki on był oczytany i historię znał, aż miło było go słuchać.

Pan był wtedy małym smykiem i chyba bawiliście się inaczej niż starsi koledzy?

Chodziłem do przedszkola na Sierocą u sióstr, potem do podstawówki na Stalingradzkiej. Kiedy miałem jakieś siedem, osiem lat, to biegaliśmy do kina na Bernardyńską. Nazywało się "Oświatowe". Jak wracaliśmy, to zawsze szerokim łukiem omijaliśmy Żydów, którzy stali przy Lubartowskiej, żeby nas na macę nie wzięli.

Na macę?!

Jako dzieciaki wierzyliśmy w te historie, że Żydzi porywają dzieciaki i wyciskają z nich krew na macę. Ojciec z nimi blitem handlował, bo mu ufali. Poza tym w kićkę się grało.

W kićkę?!

No, w palanta. Przez całą Lubartowską, aż do Bramy Krakowskiej. Albo na hulajnogach się jeździło. Robiliśmy hulajnogi ze starych łożysk kulkowych. Łatwo było to znaleźć po wojnie. Ramę i osie robiło się z drewna, a koła z łożysk. Jak nas kilkunastu zjeżdżało z góry po bruku od Bramy Karkowskiej, to huk był w okolicy, że ho, ho! No i oczywiście w piłkę się grało. Mieszkał u nas Jurek Karski. Dziś profesor kliniki w Nałęczowie. Zawsze stał na bramce, bo był wysoki. Był też bardzo dobrym kolarzem. A w okresie świątecznym po kolędzie z Herodami się chodziło. Mieszkała u nas w kamienicy stara hrabina Stadnicka. Przesiedlili ją z jej posiadłości. Rozpisywała nam role, szyła stroje. Tym szyciem zarabiała na życie. Obszywała nas wszystkich, haftowała, robiła na drutach czapki i rękawiczki. Oczywiście za to jej pomagaliśmy. Węgiel się przyniosło, drewno rąbało. To była wiekowa, dobrze wykształcona kobieta. Mieszkała pod numerem 12 albo 13.

Mamy teraz karnawał. Jak bawiła się ulica?

Miejscem spotkań dla wszystkich była hala handlowa. Tam gdzie dziś jest LSS. Wszystko tam można było znaleźć i kupić. Człowiek przyszedł, napił się kawy albo czaju z samowara, coś zjadł i pohandlował. Jakieś dolary można było kupić, złoto, tudzież pieczątkę załatwić, bo chłopaki z Lubartowskiej potrzebowali pieczątek w dowodach, że pracują. No i zabawy były w drukarni, w fabryce ciapów albo w szkole się odbywały. Często kończyło się to odwiedzinami milicji, bo chłopaki rozrabiali, ale zawsze się udawało jakoś dogadać. Połamane sprzęty się naprawiło, szyby wstawiło i było dobrze.

No to pewnie jakieś bijatyki na podwórkach i ulicy też były?

Bywało i tak. Biliśmy się często z chłopakami ze Starego Miasta. Kiedyś odprowadziłem dziewczynę, no i dorwali mnie. Jakoś się udało, bo stanąłem w kącie przy rynnie, wystawiłem gardę i kopałem. Na szczęście zjawił się Edek Boguszewski, parkieciarz od nas z ulicy. Porządny chłop. No i mi pomógł rozgonić to towarzystwo. Edek mówił później: - No, klukę masz zbitą, ale jakoś ci się udało.

Klukę?

Nos. Jak mówię, były czasem zatargi. Ktoś komuś dziewczynę poderwał, jakaś kłótnia w pracy czy o gołębie. Co sobota odbywały się targi gołębiarzy. Cały półświatek się schodził, bo oni trzymali cały ten handel gołębiami, szczygłami czy psami. Od nas najbardziej znany był gołębiarz Tarantowicz. Miał piękne sztuki. Mój młodszy brat Marian też hodował gołębie.

Na Lubartowskiej były jakieś mety?

Po wódkę chodziło się do "Ciotki". Mieszkała na pierwszym piętrze. Jak byłem w wojsku, to się dogadałem z jednym oficerem. Okazało się, że ją zna. Na rogatce też była meta. Handlował tam Franek Kula. Takie miał przezwisko, bo był kulawy.

Złodzieje, mety, to może i prostytutki.

Oj, panie! O tym to chyba nie będę opowiadał. No, ale była u nas w kamienicy chyba taka jedna. Jej ojciec był wozakiem i woził węgiel, bo w kamienicy był skład węgla. Przychodziło się tam z rana z wiaderkami i brało węgiel na dowód osobisty, bo wtedy były takie przydziały na dowód. W latach sześćdziesiątych byłem w wojsku i spotkałem faceta. Jedziemy eszelonem kolejowym i na jakieś stacji na Śląsku patrzę, idzie gość z taką wielką kluką. Podszedłem, a to rzeczywiście on. Okazało się, że wyjechał tam do kopalni, ale dostał pracę na kolei. Miał dom po Niemcach. Zaprosił nas i ugościł po królewsku. Z Lubartowskiej warto wspomnieć jeszcze malarza pokojowego Czesia Żaka. Nazywaliśmy go "Cynober". Wyjechał malować Pałac Kultury. Później wrócił i był artystą od pasków. Kiedyś była moda na malowanie pasków na ścianach. Robił to bardzo dobrze. Nawet jak z żoną przeprowadziliśmy się na Kiwerskiego, to malował nam mieszkanie.

Cynober, Makika... Wspominał Pan też o Dobrzańskim, znajomym ojca. Nazwisko bohaterów znanych z historii II wojny.

Ten też się zapisał w historii, ale nie tak jak oni. Wiktora Dobrzańskiego ojciec poznał w II Armii WP. Urodził się w Lublinie jakoś tak pod koniec XIX wieku, ale jego ojca zabrali na Sybir, to matka z całą rodziną pojechała za mężem. Więc Wiktor wychował się w Rosji. Był majorem NKWD. Zawsze jak trochę z ojcem wypił, to mówił: - Kazik, ty idź, bo ja muszę chłopakom to wszystko opowiedzieć!

Pan wychowywał się pośród tego wszystkiego, ale jak to się mówi, wyszedł na ludzi.

W 1957 roku miałem siedemnaście lat i matka dała mnie do Fabryki Samochodów Ciężarowych. Zacząłem od ślusarza, trasera, zrobiłem w międzyczasie szkołę średnią i byłem w wojsku, a później pracowałem w zakładowej drukarni. Można powiedzieć, że fabryka mnie ukształtowała. Dziś jestem na emeryturze i mieszkam w bloku przy Kiwerskiego. Ten blok powstał dla fabryki i mieszka tu jeszcze wielu byłych pracowników. Kiedyś jeszcze panu opowiem o fabryce. Jak pan widzisz, czasem wspominam czasy z Lubartowskiej i zawsze będę powtarzał, że mieszkali tam przyzwoici ludzie, którzy wiedzieli, co to jest honor.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski