Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Ryszard Pełczyński o rodzinnych pasjach (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Siedzą Janina i Józef Pełczyńscy. Stoją Stanisław i Janina Pełczyńscy. W środku mały Ryszard i jego siostra Ewa
Siedzą Janina i Józef Pełczyńscy. Stoją Stanisław i Janina Pełczyńscy. W środku mały Ryszard i jego siostra Ewa Archiwum rodzinne
Józef był fryzjerem i przez całe życie szukał idealnej brzytwy. Stanisław kochał tenis i handel. Jego Świętym Graalem była idealna rakieta tenisowa. Ryszard uwielbia taniec i napawanie platerem kwasoodpornym. Jest koneserem kobiet i całe życie szukał partnerki do tańca. O pasjach rodziny Pełczyńskich, egocentrycznych mężczyznach i idealnych kobietach opowiada Ryszard Pełczyński. Wysłuchał Marcin Jaszak

Przepraszam za spóźnienie. Nawet nie będę się tłumaczył.
Nie szkodzi. Widzi pan, ja też się zawsze spóźniam. Udaje mi się spotkać na czas jedynie z moim kolegą ze studiów, bo on też lubi się spóźniać. Zresztą mam nieracjonalne i awangardowe podejście do życia, bo życie to przeżywanie chwili i akceptowanie jej. Wciąż dzieje się tak dużo, że nie wyobrażam sobie, żebym żył z zegarkiem. Dla mnie czas właściwie stoi. Przyniosłem dużo zdjęć. O, tu jest mój ojciec Stanisław Pełczyński na korcie. Ale on nie był postacią tragiczną, o jakich pan zazwyczaj pisze.

Postacią tragiczną?
Nie zapisał się w historii walcząc o niepodległość. Nie był zasłużonym na wojnie żołnierzem. Twierdził, że wojnę trzeba po prostu przetrwać i nie angażować się. Chciał czerpać z życia jak najwięcej i raczej specjalnie nie marzyć, choć zapewne w głębi duszy był marzycielem. Jego marzeniem był tenis. Kochał ten sport ponad wszystko inne. Nawet rodzina była na drugim miejscu. Ale ja jestem jeszcze większym marzycielem i te marzenia mi się spełniają.

Wszystkie się spełniły?
Najpierw, jako mały chłopiec, chciałem zostać bębniarzem. Wtedy, w przedszkolu, nauczycielka zorganizowała nam przedstawienie i to był mój pierwszy występ na scenie. Natomiast dziadek to już był zupełnym realistą. Był surowy i wymagający, choć kochał to, co robi. Swój zawód wykonywał z pasją. Tu mam rodzinne zdjęcie. Babcia Janina była bardzo energiczna kobietą pełną werwy. Była znaną postacią w Lublinie ze względu na codzienne spacery z pekińczykiem. Na tamte czasy to była rzadkość. To były lata pięćdziesiąte. Spacerowała po Ogrodzie Saskim akurat w tych godzinach, kiedy ja wychodziłem ze szkoły, bo uczyłem się w technikum mechanicznym. Babcia była bardzo elegancką kobietą, a jej psy to najpierw Dżonka, a później Musma. Dziadek z babcią mieszkali w bardzo małym mieszkanku w kamienicy przy Ogrodzie Saskim. Jedno małe pomieszczenie przedzielone jakąś szafą i zasłoną, bez łazienki i ubikacji. Do tego wszystkiego jeszcze psy. Dżonka była bardzo agresywna, jak to pekińczyk, natomiast Musma uwielbiała dzieci. Mogły robić z nią wszystko, a ona była szczęśliwa. Na dole w kamienicy dziadek miał zakład. A tu, proszę: ja na rowerze. Miałem jakieś pięć lat, około 1948 roku. Ojciec zawsze potrafił wynaleźć rzeczy potrzebne i tych rowerów miałem kilka. Tu na zdjęciu moja pierwsza guma w rowerze. A to zdjęcie rodzinne zrobione jest w naszym domu przy Krakowskim Przedmieściu 19. Tu, w mieszkaniu moich rodziców, metraż był już przyzwoity. O, widzi pan? Tam stoi szafa gdańska po byłym właścicielu mieszkania. Chcieliśmy ją oddać, ale właściciel nie zgłosił się po wojnie.

Chwileczkę! Kim był Pana dziadek?
Dziadek Józef był fryzjerem. Miał razurę, czyli zakład, gdzie golił i strzygł. Ja zawsze tam przychodziłem się strzyc, jak mawiał ojciec, miałem mieć fryzurę po męsku. Do końca lat pięćdziesiątych dziadek miał prywatny za-kład. Potem przeszedł do ce-chu rzemieślników. Dziadek był bardzo surowy i wymagający. Przede wszystkim w pracy. Fryzjerzy, którzy się u nie-go uczyli, pamiętali go bardzo długo. Wspominali go jako opiekuna i człowieka, który nauczył ich pasji. Bo on był prawdziwym rzemieślnikiem z tamtych czasów. Nawet kie-dy już nie pracował, czasem zaglądał do zakładu, aby zobaczyć, co się tam dzieje.

Zapewne pierwsze golenie przeżył Pan u dziadka?
Tego nie pamiętam. Ale została mi po nim brzytwa Valentino. Piękna, ekskluzywna, z rączką z masy perłowej. Nigdy się nią nie zaciąłem. Dziadkowi jednak nie odpowiadała. On przez całe życie poszukiwał dobrej brzytwy. Wciąż był na tropie ideału. Zresztą, mój ojciec też szukał ideału.

Tenisista szukał...
Idealnej rakiety i pięknych rzeczy. On uwielbiał piękne przedmioty i dobre markowe ubrania. Do dziś mam po nim zamszowe buty szyte na zamówienie przez szewca Czechowicza.

A idealnej kobiety nie szukał?
Znalazł ją jeszcze przed wojną. Miała na imię Janina, tak samo jak babcia. Dla niego była naprawdę idealna. Wspaniale gotowała, a poza tym była spokojną domatorką i nie przeszkadzało jej, że ojciec, mimo że miał rodzinę, prowadził kawalerskie życie i w do-mu nie mógł zagrzać sobie miejsca. Tak określała to mama. Poza tym czasami miewał niewinne skoki w bok.

Był kobieciarzem?
Był przystojny i wysportowany. No i wie pan, jeśli mężczyzna podoba się kobietom, to on wtedy nie ma wyjścia. Choć ojciec zaszczepił mi taką zasadę, żeby byle czego się nie czepiać. Jednak muszę zaznaczyć, że chodzi tu o każdą dziedzinę życia. Ale wróćmy do meritum. Rodzice poznali się w sklepie odzieżowym, gdzie pracowała mama. Tata, jako wielki elegant, przyszedł do sklepu i tak się zaczęło. To było właśnie przy Krakowskim Przedmieściu. Później mieszkaliśmy w tamtej kamienicy na drugim piętrze. Tam właśnie zostało zrobione to zdjęcie rodzinne. Tata pasjonował się fotografią. Miał statyw i aparat z samowyzwalaczem. W kwestii fotografii był perfekcjonistą. Pamiętam, kiedy robił mi zdjęcie do legitymacji. To było z rana. Ustawiał mnie, wciąż coś poprawiał, a ja wiedziałem, że spóźnię się do szkoły. On chciał, żeby dobrze wyszło. Na jednym zdjęciu nawet widać, że lecą mi już łzy. A on mówił: - Jeszcze chwileczkę. Jeszcze to poprawię. Mieliśmy w domu pracownię fotograficzną. Pamiętam nieprzespane noce przy wywoływaniu zdjęć.

Tenisista i zapalony fotograf. W ten sposób zarabiał?
Nie. To były jego wielkie pasje. Pasją, dzięki której zarabiał, był handel. Pracował w komisie przy ulicy Narutowicza. Był głównym taksatorem w Lublinie. Wyceniał rzeczy, które ludzie chcieli sprzedać. To wszystko ogromnie pochłaniało jego czas. Był gościem w domu. Przez cały tydzień pracował, a niedziele spędzał na korcie. Wtedy mama jechała do cioci, jak mówił ojciec, na plotki. Mówiłem, że w głębi serca był romantykiem. Tylko w tamtych czasach nie wypadało, aby mężczyzna to okazywał. Jako emeryt naprawiał rakiety i wciąż grał. Miał całą masę kontuzji, ale bandażował się i wchodził na kort.

Jak zaczęła się jego kariera sportowa?
Najpierw, jeszcze przed wojną, trenował boks. Potem zajął się tenisem. To nie była jakaś wielka kariera, ale był jednym z bardziej znanych tenisistów na Lubelszczyźnie. Po prostu żył swoimi pasjami. W 1951 roku był pierwszą rakietą województwa. Grał zawsze ciężką rakietą i lubił być w defensywie. Odwrotnie niż jego największy rywal Władysław Zalewski, późniejszy profesor Akademii Rolniczej. Zalewski uwielbiał atakować. Dziś jest pochowany obok ojca. Dzielą ich tylko dwa groby. Mogą sobie teraz odbijać piłki do woli.

Ojciec był egocentrykiem?
Chyba każdy, kto coś w życiu kocha, jest egocentrykiem.

Pan też taki jest.
O tak. Tylko różnimy się tym, że on się nad tym nie zastanawiał. Ja upatruję w tym, co robię, sens. Ten sens znajduję w uszlachetnianiu tego, co kocham, a moją kochanką od zawsze była Terpsychora.

I tak przeszliśmy do Ryszarda Pełczyńskiego.
Moją pasją jest taniec. Realizuję się w świecie kultury i muzyki. Jak już mówiłem, jako dziecko wystukiwałem rytmy na bębenku. Potem obejrzałem pierwszy film w kinie. Ojciec uwielbiał kino. Kiedy mama nie miała czasu, zabierał mnie na seanse. Pamiętam pierwszy film w kinie Gwiazda. To było około 47 ro-ku. Amerykański, animowany film muzyczny pod tytułem "Podróże Guliwera". Do tej pory pamiętam sceny z tego filmu i muzykę, którą byłem zachwycony. Tak mnie wciągnęły swingowe rytmy, że nagle coś zaiskrzyło. Zacząłem słuchać płyt. Tata dokupował je cały czas. Potem wszystkie sprzedał, bo był zbyt praktyczny. Okazało się, że były tylko towarem. Tak jak pianino, które mieliśmy w domu. Kiedy znalazł się kupiec, pianino znikło. Dziś mam w do-mu swoje pianino. Taniec i muzyka to dla mnie od-skocznia od realności, bo ja życie traktuję jak sen. Piszę teksty, kiedy najdzie mnie stan upojenia muzyką. Swego czasu występowałem z Andrzejem Rosiewiczem. Mieliśmy tournée po Polsce. On śpiewał, ja tańczyłem, mieliśmy też wspólne układy sceniczne. Do tej pory czasem występujemy. W ubiegłym roku zadzwonił do mnie i za-pytał, czy nie zatańczyłbym na wyborach Miss Babć w warszawskim hotelu Hilton. Myślę: "pojadę i zobaczę". Warto było. Pięknie poubierane kobiety, tak około siedemdziesiątki... Niektóre całkiem fajne dziewczyny. Jedna tańczy, druga śpiewa, kolejna pokazuje inne umiejętności.

Ciekawy ten sen. Ale jak to się stało, że występował Pan z Rosiewiczem.
Poznaliśmy się na studiach w Warszawie. Kiedy przyjechałem na początku lat 70., miasto zaimponowało mi możliwościami. Mogłem chodzić do teatru i do kina. Tam trafiłem na całą serię filmów z Fredem Astaire'm. Potem przez przypadek zapisałem się na kurs stepowania. Na początku tancerz pokazał nam podstawowe kroki, które nijak się miały do tego, co oglądałem na filmach. Po jakimś czasie wziąłem udział w turnieju tańca, choć nie lubię tańca turniejowego. Tam poznałem Andrzeja. Patrzę, jakiś facet z gitarą. Dziwny człowiek, bo zamiast śpiewać bitowe rzeczy, on gra George'a Gershwina i tańczy z jakąś dziewczyną układ jakby wyjęty z filmu amerykańskiego. Ale nie tak od razu zaczęliśmy występować. Skończyliśmy studia. On wyjechał do Anglii, a ja do Świdnika.

No właśnie. Pan chyba musiał coś w życiu robić oprócz tańca.
To pytanie bardzo trudne, ale zasadne.

Ma Pan jakiś zawód?
Mam i to jaki! Pracowałem w WSK Świdnik na wydziale budowy helikopterów, później w Instalu Lublin. Jestem inżynierem spawalnikiem. Skończyłem Politechnikę Warszawską. Kiedy wybrałem spawalnictwo na wydziale mechanicznym, nie spodziewałem się, że to może być tak fascynujące. Pracę magisterską pisałem z bardzo ciekawego tematu: napawanie platerem kwasoodpornym zwykłej blachy. Muszę przyznać, że kiedy pracowałem w Instalu, znacznie podniosłem tam poziom spawania. Firma ta była wówczas pierwsza na rynku remontu kotłów wysokociśnieniowych...

Wróćmy jednak do tańca...
To płyta z nagraniami telewizyjnymi naszych występów. Widzi pan? Na okładce wy-pisałem moje fascynacje, co lubię, szanuję i kocham. Lubię Lublin, szanuję kobiety i kocham Freda Astaire'a.

Nie wspomina Pan o kobietach. Życie spędził Pan sam?
Broń Boże! Jestem koneserem kobiet. Całe życie szukałem partnerki do tańca.

Tylko do tańca? A do życia?
Dla mnie życie to taniec. A życie pojmuję jako wieczny stan upojenia. Niedawno były moje siedemdziesiąte urodziny. Spędziłem je z moją partnerką Bogusią. Zamówiliśmy specjalny torcik z życzeniami dla nieżyjącej już Eleanor Powell w setną rocznicę jej urodzin. Zrobiliśmy sobie zdjęcie z tym torcikiem, które wyślę do jej syna. Na koniec chciałbym jeszcze panu powiedzieć moje życiowe motto. To tekst z piosenki. "Życie jak sen. Po nocy dzień - odchodzi, w cieniu przemija. Przecież jest tak, że w tym śnie trwa jedno co wieczne - chwila."

Rozmawiał Marcin Jaszak

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem: 81 44 62 800. Adres email: [email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski