Kiedy siadłem nad mapą, aby wytyczyć szlak, którym miałem jechać, wiedziałem, że to będzie niezwykle malowniczy odcinek. Trasa, którą znałem, jeździłem nią nie raz, nie dwa. Wiedziałem, że pedałując po tych (zaskakująco dobrej jakości!) asfaltach i szutrach, będę miał przed oczami pierwszą wędrówkę na Tarnicę (z Mamą, której nigdy bym o to nie posądzał, i naszym kundelkiem Parysem), zobaczę żmiję nad Sanem po kilkunastokilometrowej wędrówce przez Otryt i miejsce, w którym buhaja zaatakował niedźwiedź, a także łapanie pstrągów i kleni w ręce spod kamieni, poczuję smak suszonych w piecu ryb…
Przejechałem fragmentami Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej z wchodzącym w nogi podjazdem z Wetliny do Ustrzyk. A potem ten dojazd do jakże pięknie położonych Lutowisk, które mimowolnie kojarzą mi filmem „Dom zły” Smarzowskiego. Olśniewające to rewiry, może trochę zapomniane przez Boga, może trochę świadomie przed Nim schowane. Wyszło mi 167 km, bez ekstremy, ale mazowieccy cykliści nawet w niewielkich górach dostają srogo po ogonach. Zatem zmęczyłem się znacznie bardziej niż mógłbym przypuszczać, szczególnie osłabił mnie podjazd pod Zamek Kazimierzowski tuż przed metą w Przemyślu. Ależ tam miałem kryzys. Na szczęście to już ostatnie metry.