Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Carnaval Sztuk-Mistrzów 2013: Slackline, czyli mistyka cienkiej taśmy (REPORTAŻ)

dfhb
Przed Carnavalem Sztuk-Mistrzów (start 8 sierpnia) i odbywającym się równocześnie Urban Highline Festival postanowiliśmy napisać reportaż o slackliningu, czyli chodzeniu po taśmie. Miało się skończyć na artykule, skończyło się obsesją.

Stoję przed kilkumetrową taśmą rozpiętą między dwiema ścianami sali gimnastycznej i wyglądam jak skończony bałwan. Jestem w Domu Żołnierza przy ul. Żwirki i Wigury. Obok mnie kilka nastolatek ćwiczy układ choreograficzny z użyciem hula-hoop, na oko czternastoletnia dziewczyna wspina się z chyżością makaka na rozwieszone pod sufitem szarfy, długowłosy chłopak ćwiczy żonglerkę maczugami, ktoś inny bawi się diabolo, klepsydrą na dwóch sznurkach. Za chwilę po raz pierwszy w życiu będę miał pod stopami rozwieszony na wysokości pół metra, szeroki na dwa i pół centymetra slackline, od angielskiego „slack” – luźny. Rozpięto go specjalnie dla mnie i Kuby, mojego nowo poznanego kolegi. Kuba chodzi po taśmie od kilku tygodni. Ma dziesięć lat. Ja przed kilkoma dniami skończyłem trzydzieści trzy i jestem najstarszą osobą w tym miejscu. Już wiecie, dlaczego czuję się tak, jak się czuję?

Przyszedłem tu po części w celach dziennikarskich. Redaktor naczelny stwierdził, że taka „wcieleniówka”, jak to nazywamy w fachu, może być sympatycznym tematem, ale główna przyczyna jest taka, że chciałem tego spróbować, odkąd widziałem slackline na Carnavalu Sztuk-Mistrzów. Mimo że start będę miał raczej późny i że kompletnie nie wiem, od czego zacząć. Po długich rozważaniach dochodzę do zaskakującego wniosku: żeby zacząć chodzić po taśmie, prawdopodobnie trzeba na nią najpierw wejść.

Zastanawiam się jeszcze przez chwilę nad przyczynami, dla których 33-letni redaktor działu kultury chce się bawić w linoskoczka, ale nic nie przychodzi mi do głowy, więc zdejmuję buty i skarpety i wchodzę.

I już wiem, że oszukano mnie perfidnie. Chodzenie po tym czymś przekracza ludzkie możliwości.

Kiedy na Carnavalu obserwowałem highlinerów, czyli tych chodzących między budynkami i tricklinerów – tych od akrobacji na nisko rozpiętej taśmie, rzecz wydawała się trudna, ale do cholery, nie uprzedzono mnie, że łatwiej nauczyć się pilotażu odrzutowca w weekend. Z filmików na YouTube.

Postawienie na taśmie dwóch stóp na czas dłuższy niż ćwierć sekundy wydaje mi się równie realne, jak to, że zaraz z tyłka wyrosną mi skrzydła. Zaczynam myśleć, że dla głupiego dowcipu doświadczeni koledzy podpięli mi trefnego slacka. Ten, po którym chodzą oni, wydaje się stabilny i sztywny. Mój drga jak gitarowa struna i buja się jak kuter w czasie sztormu. Zanim jednak wypalę z tekstem „no dobra, świetny dowcip, prawie się nabrałem, ha, kurde, ha”, sprawdzam pozostałe taśmy. Wszystkie okazują się równie giętkie, i trudne do poskromienia.

Wojtek Sieńko udziela mi instrukcji (na przykład reguła: kto jest sztywny, spada z taśmy), ale albo on jest kiepskim nauczycielem, albo ja fatalnym uczniem. Obstawiam to drugie.

W międzyczasie rzednie mi mina, gdy czternastolatka schodzi z szarf, wskakuje na taśmę i pokonuje ją od niechcenia w kilka sekund. – Spoko, będzie dobrze, trzeba ćwiczyć. O, zobacz, tamta dziewczyna nauczyła się chodzić w dwadzieścia minut – pociesza mnie Wojtek.

Dwadzieścia minut? Od razu mi lepiej. Zwłaszcza że jestem tu od trzydziestu.

Zobacz, tamta dziewczyna nauczyła się chodzić w dwadzieścia minut – pociesza mnie Wojtek. Dwadzieścia minut? Od razu mi lepiej. Zwłaszcza że jestem tu od trzydziestu.

A przecież nie jestem jakąś łajzą. Uprawiam sport, odkąd sięgam pamięcią. Od koszykówki i tenisa stołowego, przez golfa, kolarstwo górskie i piłkę nożną po bieganie. Jest jednak coś, co odróżnia slackline od wszystkich wymienionych. Każdy może zacząć grać w golfa, czy biegać. Na początku najwyżej nie będzie trafiał w dołki, czy pokonywał długich dystansów. Slackline jest jak pole golfowe, na którym nie potrafisz utrzymać w dłoniach kija, albo bieżnia, po której nie jesteś w stanie choćby się przeczołgać.

„Co tam”, mówię sobie, wchodzę na taśmę ze dwieście razy, ze dwieście razy natychmiast z niej spadam i ze dwieście razy wypowiadam słowa uznawane powszechnie za obelżywe.

Jestem gotowy przyznać, że jestem do niczego i przyzwyczajam się do myśli, że z tej mąki chleba nie będzie. A tydzień później kupuję własną taśmę. Dwa tygodnie później ćwiczę niemal co dzień. Trzy tygodnie później postanawiam, że za rok zaliczę spacer na wysokości kilkunastu metrów. I diagnozuję u siebie uzależnienie.

Zszyta warga menedżera
Rzeczy niezbędne do uprawiania slackliningu: dwa drzewa, taśma i anielska cierpliwość do odpowiadania na pytania przechodniów, że nie, nie ćwiczysz właśnie do egzaminu na akrobatę cyrkowego. Slacklining jest bowiem krewniakiem chodzenia po linie, ale więcej wspólnego niż z namiotem, tresurą tygrysów i klownami ma ze wspinaczką skalną.

Antenatem taśmy można obwołać neurobatae – uprawianą w starożytnej Grecji sztukę chodzenia po cienkich linach splecionych ze zwierzęcych jelit, ale na dobre wszystko zaczęło się w Camp 4, obozie znajdującym się w pięknej kalifornijskiej dolinie Yosemite. Położony na wysokości 1200 metrów nad poziomem morza Camp 4 mniej więcej od połowy XX wieku pełnił funkcję jednego z najważniejszych ośrodków wspinaczki skałkowej w USA. Przyciągał ludzi, którzy chcieli pójść w ślady legend takich jak John Salathé, szwajcarski kowal, mistyk i wspinacz, który w 1946 roku jako pierwszy zdobył legendę doliny – iglicę Lost Arrow Spire. W Camp 4 wspinacze obozowali miesiącami, za dnia atakując skały, a wieczorem – z nudów wymyślając coraz to dziwniejsze rozrywki. Jedną z nich stało się chodzenie po łańcuchach okalających miejsca parkingowe, rozwieszonych między drzewami sznurach, poręczach, a w końcu – lekko napiętych linach wspinaczkowych. Ponieważ tego typu aktywność miała pozytywny wpływ na niezbędny wspinaczom balans i ogólną sprawność, zyskiwała nowych zwolenników.

W końcu liny zamieniono na taśmy, a obóz – na skały i drzewa w dolinie Yosemite. Przełomowym dla slackliningu momentem był rok 1983, gdy Adam Grosowski i Jeff Ellington powtórzyli wyczyn Salathé’a. Przeszli po taśmie na szczyt iglicy Lost Arrow. Taśma była krótka, ledwie szesnastometrowa, za to pod stopami mieli 880 metrów.

Do dziś Lost Arrow pozostaje miejscem kultowym, choć osiągnięcia Grosowskiego i Ellingtona dawno przebito. W 1994 roku Darren Carter zdublował ich wyczyn, lecz jako pierwszy w wersji free solo, a więc bez żadnych zabezpieczeń. W 2011 roku Andy Lewis ustanowił inny rekord świata. Przeszedł Bongzillę, taśmę rozpiętą w Highlands Bowl, w Aspen. Spacerował bez ochronnej lonży po highlinie zawieszonym na wysokości 61 metrów i liczącym 55 metrów.

Jak widać, chodzenie po taśmie może być ryzykownym sportem, ale już pierwszego dnia Michał Głos, student inżynierii biomedycznej na Politechnice Lubelskiej uspokaja mnie. – Tu się właściwie nie zdarzają wypadki – mówi, a moją uwagę od razu zwraca słowo „właściwie”. Za chwilę zaś Michał, zupełnie wbrew wcześniejszemu przekazowi, wylicza kto jak zabił się na highlinie. Informacja, że trupy można policzyć na palcach jednej ręki w ogóle nie poprawia mi humoru.

Mimo to oficjalna wersja brzmi: to bezpieczne zajęcie. I tym razem mam już pewność, że ktoś tu ściemnia. Bo już tydzień później poznaję historię Marka Dyrkacza, któremu odskakująca taśma złamała rękę w pięciu miejscach i Arka Szmołdy, który rozbił sobie łuk brwiowy na sali, na której zaczynałem ćwiczyć. Aha, jest jeszcze wspominany Wojtek Sieńko (też złamana ręka). Zresztą, po co opowieści, skoro teoria „bezpiecznego zajęcia” zostaje obalona na moich oczach. Na rozpiętej nad wodą Zalewu Zemborzyckiego taśmie staje Arek. Traci równowagę i spada, ale robi przy tym rzecz intrygującą: zamiast lądować w wodzie, decyduje się skoczyć z gracją na betonowe molo. Udaje mu się, choć piękno lotu przerywa łupnięcie szczęką w metalową barierkę. Resztę dnia Arek, na co dzień menedżer oddziału banku, spędza na ćwiczeniu mowy bez podnoszenia zszytej górnej wargi.

Zew krawężnika
Tymczasem dzieją się ze mną dziwne rzeczy. Zaczynają pociągać mnie horyzontalne, wąskie obiekty – poręcze, parapety, murki, rozciągnięta nad ulicą awaryjna rura wodociągowa. Jakby zapraszały: „hej, wskocz na mnie i spaceruj, tylko po to istnieję”. Z lekkim zakłopotaniem dzielę się tym z Markiem Dyrkaczem, slackerem od trzech lat.

– No, ba, to normalne – przekonuje mnie. – Kiedy z okna widziałem budowę, a na niej dwa żurawie, myślałem tylko o jednym: jak by tu przeciągnąć między nimi taśmę?

Pewnego dnia łapię się na tym, że zamiast po chodniku, idę krawężnikiem, bezwiednie szlifując obowiązkową technikę: tułów prosto, balans łapany rękami, ugięte kolana i wzrok skierowany zawsze na koniec drogi. Wiem, co to pasja sportowa, ale to już zakrawa na absurd. Nie jestem jednak żadnym wyjątkiem.

– Pierwszy raz na taśmie skończył się dla mnie boleśnie. Zrobiłem dwa kroki, wywinąłem orła i wylądowałem na plecach, odbijając sobie splot słoneczny – opowiada Arek, ten od banku i szwów. – Obiecałem sobie, że w życiu nie wejdę na to coś ponownie. A za dwa tygodnie miałem swój własny sprzęt.

Arek: Obiecałem sobie, że w życiu nie wejdę na to coś ponownie. A za dwa tygodnie miałem swój własny sprzęt.

Aleksandra Maj, studentka animacji kultury na UMCS, mówi, że większość lubelskich slacklinerów poznała tę dyscyplinę za sprawą Carnavalu. Droga jest zazwyczaj taka sama: obserwujesz, próbujesz, uznajesz, że to niewykonalne, a za chwilę sam ćwiczysz.

Wszyscy zaś, w ten czy inny sposób, są uczniami Jana Gałka, 23-letniego wrocławianina, jednego z pionierów slackliningu w Polsce. – Do Lublina na pierwszy Festiwal Sztuk-Mistrzów zaprosił mnie Rafał Sadownik, a po roku przejąłem organizację Urban Highline Festival. Przyznam, że Lublin to naprawdę otwarte miasto. Pewnie gdzie indziej mielibyśmy problem z przekonaniem ludzi do taśm na dużej wysokości, pewnie by stwierdzili, że to zbyt wielkie ryzyko – opowiada Gałek.

Kiedy pytam, czy wpływ ma na to postać Jaszy Mazura z powieści Singera Gałek (mówi o Jaszy per „koleś”) przyznaje, że coś może w tym być.

Pytam go też o free solo. Takich wyczynów ma w karierze kilkadziesiąt. W maju tego roku przeszedł niezabezpieczony po osławionej Lost Arrow Spike.

– To nie ma nic wspólnego z brawurą, ani z brakiem szacunku do życia, jak wiele osób sądzi. Jestem do tego maksymalnie przygotowany, od strony fizycznej i psychologicznej, bo współpracuję z psychologiem sportowym – stwierdza Jan. – Chodzenie bez lonży to po prostu czysta forma tej dyscypliny. Poza tym: jeśli coś można zrobić, dlaczego tego nie robić?

Oglądam film Andy’ego Lewisa, chodzącego bez lonży po zapierających dech w piersiach taśmach. Na końcu umieścił amatorską, chwytliwą piosenkę: „Dziś jest dobry dzień, by umrzeć/A jeśli mam odejść, to tylko free solo (…) Anioł na moim lewym ramieniu, diabeł na prawym – obydwaj mówią mi, że powinienem iść free solo/Mama płacze, tata płacze – dlaczego muszę iść free solo?/Solo, idę free solo”.

Zen na taśmie
Powoli zaczynam rozumieć, co pociąga mnie w slacklinie. W sporcie poszukuję mistyki, dozy romantyzmu. Walka ciała z umysłem i euforyczne doznania na ostatnich kilometrach długiego biegu. Pokonanie bólu mięśni nóg na stromym podjeździe. Poczucie męskiej wspólnoty w zespole koszykarskim. W ping-pongu…, no dobra, tam tego nie ma. Ale wyzwanie rzucone przestrzeni, gdy stoi się na rozwieszonej wysoko taśmie – jak najbardziej.

Wszystko to elementy magii, sprawiające, że sport nie ogranicza się do wyników, statystyk, nudnych treningów. Że staje się współczesnym rytuałem, zaspokaja odwieczną potrzebę duchową. Że prosta, powtarzalna czynność, na przykład stawianie stopy za stopą, nabiera głębszego sensu. Że może być doznaniem metafizycznym.

„Niektórzy chodzą, by pozostać w formie potrzebnej do innych sportów, inni dla czystej przyjemności pokonywania własnych limitów, a inni dlatego, że to po prostu tak uzależniające, że nie możesz się przed chodzeniem po slacklinie powstrzymać”, napisał Scott Rogers na stronie Slackline.org, „Jednak dla wielu istnieje wyższy stan świadomości, który można uzyskać jedynie na taśmie. Zwłaszcza gdy przechodzisz ją tysiące metrów nad ziemią, kiedy wszystkie życiowe utrapienia rozpływają się, kłopoty i otaczające cię nonsensy roztapiają gdzieś pod tobą. Gdy miast na wrzawie życia skupiasz się na balansie, osiągasz spokojny stan zen. Jedynym, co się naprawdę liczy jest kolejny krok. Byłoby wspaniale, gdyby życie mogło być tak proste, ale smutna prawda jest taka, że nie może”.

Zgadzam się z drugą częścią ostatniego zdania, ale nie pierwszą. To wielkie szczęście, że życie nie jest tak proste. Cóż wyjątkowego można by wówczas znaleźć na taśmie? Choć mówię to z pozycji teoretyka, który pierwszy highline ma dopiero przed sobą i który na taśmie wciąż wygląda jak skończony bałwan.

Treści, za które warto zapłacić!
RAPORTY, KOMENTARZE, REPORTAŻE

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski