Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Sobczyński: Chciałbym być Grocholą swojego pokolenia [ROZMOWA]

Kamil Babacz
"Nie rozumiemy się bez słów" to debiutancka książka Jacka Sobczyńskiego
"Nie rozumiemy się bez słów" to debiutancka książka Jacka Sobczyńskiego Michał Wilczewski - liestyle
Z bohaterami swojej książki "Nie rozumiemy się bez słów" wychował się na tym samym poznańskim osiedlu. Jacek Sobczyński, którego pisarski debiut właśnie trafia do księgarń, opowiada o nostalgii za latami 90., pokoleniowych rozterkach i o tym, dlaczego napisał komedię romantyczną.

Jak to jest być pisarzem? Zawsze mi się wydawało, że to ludzie z innej bajki.

Jacek Sobczyński: Nie uważam się za pisarza. Potraktowałem tę książkę niemal jak zlecenie, ale zarazem zlecenie będące spełnieniem jednego z największych marzeń w życiu. Czytając ją, możesz sobie pomyśleć, że zawsze mnie takie młodzieżowo-romantyczne klimaty kręciły. Tak wcale nie było. Już w ósmej klasie, jako człowiek napompowany filmami i ostrą muzyką hip-hopową, napisałem 60-stronicowe opowiadanie. Też działo się w Poznaniu - było pełne przemocy, jakichś bójek, makabry. To było połączenie "Biegnij Lola, biegnij" i "Nienawiści" Kassovitza. Nie wiem dlaczego miałem akurat takie fascynacje. Moje literackie ambicje uleciały, kiedy zacząłem pracować w "Głosie". Wtedy poczułem, że ktoś, kto pisze książki kojarzy się z siwym starcem z fajką, a przecież wszystko, co jest naprawdę fajne, dzieje się dookoła nas i o tym trzeba pisać. Przez te siedem lat nie napisałem ani dwóch zdań fikcji. Zmieniło się to, gdy odszedłem z redakcji. Najpierw pracowałem w "Filmie" z Tomkiem Raczkiem, potem przy jego programach telewizyjnych. Gdy zaproponował mi napisanie książki, odebrałem to trochę jak propozycję podróży na Księżyc.

Jak to się stało, że Ci to zaproponował?

Jacek Sobczyński: Jakiś czas temu w sklepie, w koszu z przecenionymi DVD, zobaczyłem film "Piła 2". Przypomniała mi się wtedy zabawna sytuacja, która wydarzyła się, gdy byłem z Michałem Walkiewiczem (popularny krytyk filmowy - przyp. red.), jednym z moich największych przyjaciół na studiach, na tym filmie w kinie. Opowiadałem ją na jakichś imprezach, ludzie się śmiali, więc stwierdziłem, że Michał się chyba nie obrazi, jak ją opiszę i wrzucę na fejsa. To się ludziom spodobało. Zebrałem kosmiczną liczbę lajków.

I poszedłeś za ciosem…

Jacek Sobczyński: Właśnie. Bo jestem człowiekiem, który bardzo lubi być lubiany (śmiech). Opisałem kilka takich sytuacji, na przykład jak jako niepełnoletni próbowałem wejść na "Fight Club" i wyrzucano mnie z każdego kina. Pamiętam, że wrzuciłem tę ostatnią opowieść zaraz po Gwiazdce. Wtedy Tomek napisał do mnie "Jacku, ale super, napisz książkę!", a ja na to "Ta, jasne, jasne".

Pamiętam, że szedł na "Wilka z Wall Street". Spotkaliśmy się w jakiejś knajpie i powiedział mi "Słuchaj, ale to jest naprawdę super, co tam napisałeś. Napisz książkę!". "No dobra, ale kto ją wyda?" - zapytałem, a on na to, że on w swoim Instytucie Wydawniczym Latarnik. Traktowałem to jak żart. Tomek wyjął wtedy swojego iPhone'a, z którym się nigdy nie rozstaje i zapytał się, kiedy jest Wielkanoc. Powiedziałem, że 21 kwietnia, a on: "To wiesz, jakbyś mi mógł do siódmego całość oddać…". Nigdy tego Tomkowi nie mówiłem, ale przez pierwszy miesiąc, gdy pytał się, ile mam napisane, mówiłem mu "60 stron!", a nie miałem nic. Kiedy na początku lutego szkic umowy wjechał na stół, to stwierdziłem, że czas coś napisać.
Wiedziałeś wtedy, jaka ma być ta książka?

Jacek Sobczyński: Zawsze wiedziałem, że jeżeli kiedyś coś napiszę, to chciałbym, żeby to było o moim pokoleniu. Nie chcę mówić, że książki, które czytałem, nie mówiły nic o pokoleniu dzisiejszych 30-latków, bo mówiły, tylko, że to zupełnie nie był mój punkt widzenia. Znakomita większość polskich pisarzy podchodzi do tegoż pokolenia i rzeczywistości ironicznie, cynicznie, z dużym wk… W sumie to rozumiem, bo trudno podejść inaczej do tego, co się dzieje dookoła nas. Ale zawsze byłem bliższy ciepłemu, nieco absurdalnemu humorowi. Nie mogłem tego nigdy znaleźć w Polsce. Stwierdziłem, że jak mam coś napisać, to niech to będzie przefiltrowane przez moją wrażliwość. No więc usiadłem i przez dwa miesiące napisałem książkę.

Ta książka wydaje się bardzo pokoleniowa - aż chyba trochę za bardzo. Naładowałeś ją mnóstwem symboli lat 90. - od Rage Against The Machine, przez Nirvanę, Oasis, po "złote myśli"…

Jacek Sobczyński: Wiem, do czego zmierzasz. Od razu powiem, że absolutnie nie miałem zamiaru pisać książki pokoleniowej. Bo wyszłoby z niej straszne badziewie. Jednak sięgam po tamten zbiór mitów, ponieważ nie można bez nich podkreślić wspólnej tożsamości ludzi, którzy urodzili się w latach 80. Te wszystkie piosenki, płyty, filmy, programy, seriale telewizyjne zbudowały tę pokoleniowość.

Maciek - Twój główny bohater - jest ucieleśnieniem nostalgii za latami 90., którą Ty jednak podważasz. Próbujesz rozliczać się z tym okresem?

Jacek Sobczyński: Nie, nie mam się z czym rozliczać. Nie chodziło o to. On faktycznie - i to jest jedna z niewielu płaszczyzn, które mnie z nim łączą i myślę, że wielu naszych rówieśników - traktuje ten okres jak utracony raj. Więc jak mu się robi smutno, to przypomina sobie, że miał kiedyś przegrywaną kasetę Nirvany i było zaj… Włączał "In Bloom" i skakał po pokoju. Teraz nie jest już w stanie tak bardzo całym sobą wkręcić się w jakiś tekst kulturowy, jak wtedy, gdy był mały i był taką fajną, chłonną gąbką.

Zobaczę, czy ludzie, którzy wychowali się w latach 90., powiedzą, że przegiąłem, mitologizując je. To był wspaniały czas, ale nie do końca. Ojciec Maćka stał się jedną z ofiar kapitalizmu pożerającego własne dzieci. Ludzi, którzy po 1989 roku uwierzyli, że "Yes, we can", a potem galopujący kapitalizm zrzucił ich z grzbietu. Widzieli, jak ich znajomi potrafili w ciągu dwóch lat założyć prawdziwe imperium. O tych ludziach, którym się powiodło, też trochę piszę. Chciałem, żeby mniej chwalebne elementy życia w latach 90. były wyraźnie podkreślone.
W pierwszej części książki Maciek jest typowym everymanem. Gościem, który jest zupełnie normalny, przeciętny, ale taki fajny i wszyscy go lubią. Nie mogłem się doczekać, aż mu dołożysz!

Jacek Sobczyński: On bardzo w tę swoją normalność uwierzył. W to, że tak naprawdę nie musi się zbyt mocno w życie wgryzać, żeby zostać kimś fajnym. Starałem się w książce odpowiedzieć na pytanie, co faktycznie sprawiło, że jemu się nie udało. Czy wewnętrzne olewactwo? A może raczej lekkoduchostwo. Znamy na pewno wielu, którzy machają ręką na wszystko, mówiąc, że przecież jakoś się ułoży. Właśnie teraz, gdy mam 30 lat, widzę, jak strasznie te lekkoduchy przegrywają, mimo że są fajnymi gośćmi. Ich postawa jest trochę roszczeniowa. Maćkowi ta Izka poniekąd się należała, jak praca i fajne życie - tak przynajmniej uważa.

Życie Maćka symbolizuje to, z czym moje pokolenie się boryka w dorosłości. Kiedy mówi się o ludziach, którzy są naszymi rówieśnikami, a dorobili się czegoś wielkiego, to dominuje przekonanie, że wszyscy w pewnym momencie rzucili korpo i oddali się swoim pasjom. Namawiają cię do tego poradniki - odkryj siebie, rzuć wszystko! A ja uważam, może jako Wielkopolanin, że musisz mieć nad sobą jakiś pański bicz i prawidła, w które jesteś wciśnięty. Zindywidualizowanie sprzyja wewnętrznemu chaosowi, który w pewnym momencie życia bardzo trudno poukładać. To też się stało z Maćkiem. Zawsze wierzył w to, że będzie wielkim indywidualistą. W końcu przyszło mu spojrzeć w twarz rzeczywistości. Widzę takich Maćków dookoła siebie. To nie są fajne czasy dla marzycieli.

A ile jest Ciebie w Maćku?

Jacek Sobczyński: Jestem zupełnie inny. Zawsze się bałem jutra. Nawet kiedy byłem małym dzieckiem, obawiałem się, kim będę za 10, 20 czy 30 lat. Bałem się, że moi rodzice umrą, będę sam i pójdę do domu dziecka albo do wojska. Nie wiem, czemu mi się pochrzaniło w głowie, że jakby mnie rodzice opuścili, to pójdę do wojska. Później, będąc w liceum, bałem się, że będę nauczycielem. Wtedy to była dla mnie najgorsza wizja. Teraz się boję, czy za pięć lat będę mógł robić takie fajne rzeczy, które robię teraz. Czy nie będę chory. Czy nie umrę. Pod tym względem się bardzo różnimy. Natomiast jeśli chodzi o całą popkulturową nadbudowę, z której on był uformowany, to jesteśmy do siebie podobni. Ale ja nigdy nie kochałem żadnej dziewczyny przez 20 lat swojego życia.
Ta książka to komedia romantyczna - to było dla mnie trochę szokujące. Skąd masz w sobie tyle romantyzmu?

Jacek Sobczyński: Jestem bardzo romantycznym chłopcem. Staram się to ukryć pod maską absurdalnego, niewysublimowanego żartu, ale tak faktycznie jest. W liceum byłem bardzo kochliwym młodzieńcem. Zakochiwałem się co parę miesięcy. Przez długi czas obiektem moich uczuć była starsza dziewczyna z osiedla, która jeździła ze mną autobusem. Oczywiście nigdy nie miałem odwagi, żeby do niej zagadać. Później trafiła się koleżanka, do której pisałem romantyczne SMS-y, w ogóle jej nie znając. Kiedy spotykałem ją na korytarzu, udawałem, że wiążę sobie but albo grzebię w kieszeni. Kiedyś wysłałem moich czterech kumpli, by co piętnaście minut w różnych miejscach miasta wręczyli jej kwiatka. To chyba była najbardziej romantyczna rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Dopiero będąc z obecną dziewczyną, pierwszą poważną partnerką w moim życiu, pozwalam sobie nie ukrywać tego romantyzmu. Może dlatego ta książka jest taka romantyczna.

Jest też dosyć grzeczna. Miałem wrażenie, jakbym czytał o swoim dzieciństwie, ale bardzo ugłaskanym.

Jacek Sobczyński: Przyznam się, że ugrzeczniłem ją z premedytacją. W pierwszej wersji bohaterowie byli nieco bardziej wulgarni. Posługiwali się ostrym językiem, dużo więcej przeklinali. Tak zachowywali się prawdziwi 10-latkowie na osiedlu Kopernika. Działy się tam rzeczy o wiele bardziej obsceniczne, niż te opisane w tej książce. Kiedy przeczytałem ją po raz kolejny – nie ukrywam, że nie bez wpływu moich znajomych - odkryłem, że ta wulgarność gryzie z sielankową otoczką, w jaką uzbroiłem pierwszą część książki. Trochę jak płyta Kur „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, na której Tymon śpiewa wywrotowe teksty w rytm mainstreamowej muzyki. U niego to było wzięte w ironiczny nawias, a ta książka nie jest ironiczna. Uznałem, że pójdę tropem Niziurskiego i Johna Hughesa - tych wszystkich fajnych młodzieżowców, których zawsze bardzo ceniłem. Złagodziłem język i zachowanie, zostawiając kilka pikantniejszych rzeczy. Chodziło o to, żeby książka była na tyle uniwersalna, by każdy mógł w niej znaleźć cząstkę swojego dzieciństwa. Wpływ na to miała też moja przeszłość dziennikarska. Książka pozwoliła mi uciec od publicystyki, mogłem w końcu dodać coś swojego, nowego.
Struktura książki i zakończenie to chyba elementy wyniesione przez Ciebie z kina?

Jacek Sobczyński: Dużą inspiracją były dla mnie seriale. Chciałem, żeby pewne rzeczy niespodziewanie się w niej pojawiały. Tak jak w serialach, w których nagle jest jedna dziwna scena i zachodzisz w głowę, po co była, a jej zagadka wyjaśnia się dopiero w ostatnim odcinku. Uwielbiam serial "Jak poznałem waszą matkę", który na dodatek skończył się wtedy, kiedy skończyłem swoją książkę. On moim zdaniem najpełniej, ze wszystkich tekstów kulturowych, jakie poznałem do tej pory, wyraża lęki, obawy, a zarazem małe radości ludzi w przedziale wiekowym 25-30-parę lat. Mimo że jest za długi i jest w nim tak dużo jakiejś absurdalnie głupiej waty. Mówisz sobie, że już nie będziesz go więcej oglądał, ale zawsze wracasz, bo chcesz dowiedzieć się, co z tą matką. Dla mnie zakończenie tego serialu, które jest powszechnie krytykowane, jest fenomenalne. Jeżeli serial trwa 9 lat, a ty na dwie minuty przed końcem przeżywasz największe zaskoczenie w historii tego tasiemca i to jakoś burzy twój ład, to jest to coś niesamowitego.

Kiedy koleżanka, po przeczytaniu książki, mówi mi, że czuła się, jakby czytała polską wersję tego serialu, to się cieszę, chociaż nie miałem takiego założenia. Największym komplementem, jaki słyszę od ludzi, którzy tę książkę już czytali, jest to, że jest bardzo uczciwa. Zabrzmi to banalnie, ale chciałem, żeby czytając ją ludzie dobrze się czuli. Żeby można było ją czytać w wannie, w pociągu i na plaży. Ale żeby też była niegłupia. Myślę, że jeżeli postawić na dwóch przeciwległych biegunach Grocholę i Masłowską, to mi jest zdecydowanie bliżej do Katarzyny Grocholi. To jest taka Grochola, która nie mieszka - jak Judyta z jej książki - w domu, pod Warszawą, w otoczeniu zieleni i pisze o miłości z psem na kolanach. To Grochola, która siedzi w chacie, żre pizzę, naparza na PlayStation i jest uzależniona od fejsa. Taka Katarzyna Grochola naszego pokolenia. I właściwie chciałbym nią być.

"Nie rozumiemy się bez słów" to komedia romantyczna dowcipnie portretująca pokolenie współczesnych 30-latków. Opowiada o przyjaźni, łączącej dwóch głównych bohaterów, od szalonych lat 90. aż po dzisiaj. Cechuje ją serialowa narracja, dużo humoru, wartkie dialogi i nostalgia w duchu Nicka Hornby'ego. Książkę można kupić w księgarniach i na www.latarnik.com.pl

Jacek Sobczyński (ur. 1985) - dziennikarz, scenarzysta programów TV, PR-owiec. Publikował m.in. w czasopismach "Film", "Przekrój", "K MAG", "Exklusiv" czy "Futu Paper", dziennikach "Polska The Times" i "Głos Wielkopolski" oraz na łamach portali Filmweb, Dwutygodnik i T-Mobile Music. Współpracuje z festiwalem filmu i muzyki Transatlantyk.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jacek Sobczyński: Chciałbym być Grocholą swojego pokolenia [ROZMOWA] - Głos Wielkopolski

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski