Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kryzys Staszka Waflińskiego cz. 6

Jacek Rębacz
Jacek Babicz
Cieszę się, że cię widzę - mówi Boria - miałem jechać do twojego mieszkania, ale bałem się, że znowu zejdzie nam cała noc przez tę twoją gościnność. A nie mam aż tyle czasu. Bo z ciebie taki człowiek Stach, że ty brata przenocujesz, nakarmisz, ugościsz. Własnego zdrowia nie poskąpisz! Masz.

- Co to? - Staszek bierze w ręce niewielkie pudełko.

- Bierij, bierij, suwenir.

- Gdzie mam pana zawieść?-pyta kierowca z nienagannie polskim akcentem. Jego głos wydaje się
Staszkowi znajomy.

- Za skrzyżowaniem wysiądę - odpowiada Wafliński. Czuje się nieswojo we wnętrzu wielkiej limuzyny.

- Służę uprzejmie.

Kierowca nosi na głowie czapkę z daszkiem, jak przystało na szofera. Ubrany jest w marynarkę i zdecydowanie nie pasujące ani do czapki, ani do marynarki kraciaste spodnie.

- Ot, cały Stach - komentuje Boria. - Skromny człowiek. A gdyby tak kazał na Wyspy Kanaryjskie?
- To pojechalibyśmy, proszę pana - odpowiada kierowca. Odwraca się na chwilę, by spojrzeć w oczy Waflińskiemu i w tym samym czasie, nie patrząc na drogę, zgrabnie wyprzedza jakiegoś wlokącego się ulicą for-da. Kogoś Staszkowi przypomina. Aktora. Znanego aktora.

- Oczywiście, że pojechalibyśmy - przytaknął Boria. - Bo ktoś inny by tak powiedział i pojechalibyśmy. Ale Stach nie. Stach jest inny. On tak nie powie. On ma w dupie Wyspy Kanaryjskie.

***

Pół godziny później Staszek Wafliński wracał z ulicy Narutowicza do domu na piechotę. Jeszcze raz wyjął z kieszeni i przeczytał dokumenty bankowe. To dzieje się naprawdę. Nie jestem chory. To nie schizofrenia, nie cyklofrenia ani załamanie nerwowe. Literki, mimo dmuchania, nie uciekają, Nie są mrówkami.

A kierowca jaguara o twarzy łudząco podobnej do buźki młodego Bogusława Lindy?

A ta paczka od Borii, którą trzymam w dłoni?

A czy ja wszystko muszę wyjaśnić i zrozumieć? Czy ja jestem jakiś Alfred Einstein? Nie. Staszek Wafliński jestem. Z ele-semu. Emerytowany pomocnik księgowego. Skoro są rzeczy na niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom, to chyba tym bardziej mnie?

Minął sznurek ludzi stojących w kolejce do taniej apteki przy końcu ulicy Narutowicza i skręcił w Głęboką. Ulica Głęboka dawniej nazywała się ulicą PKWN, czyli… no właśnie, kurczę… co to był za skrót? Państwowy… nie, Polski Komitet Wyzwolenie Narodowego. Tak. PKWN wydał w roku czterdziestym czwartym słynny komunistyczny Manifest PKWN. Wydrukowany w Moskwie i przywieziony do Polski. Aby jednak historię nieco podretuszować, znaleziono wkrótce zecera, który chętnie opowiadał o tym, jak w Chełmie Lubelskim składał do druku manifest.

Kiedy Staszek był na studiach, z kilkoma kolegami zrzucili się na parę flaszek wódki i pojechali do Chełma. Wypili z zecerem, wysłuchali jego opowieści. Gdyby przywieźli więcej gorzały, to opowiedziałby im chętnie jak drukował Kartę praw człowieka i obywatela albo Biblię Gutenberga.

Jak miał na imię ten pijus zecer? Coroczna, lipcowa gwiazda ówczesnej telewizji?
Cholera, niedawno jeszcze miałem pamięć jak brzytwa. Daty panowania Kazimierza Jagiellończyka? No, właśnie.

Kiedy Wafliński minął stację benzynową, niektórzy przechodnie zaczęli mu się kłaniać i mówić "dzień dobry". Zbliżał się do domu. Szedł, myślał i nie przychodziło mu do głowy inne wytłumaczenie serii niezrozumiałych zdarzeń niż to, że miał po prostu szczęście.

Przecież w lotto też ktoś jednak wygrywa.

***

Przeszedł na piechotę całą ulicę Głęboką. Na skrzyżowaniu z Wileńską skręcił i poszedł pod górę wzdłuż Osiedla Słowackiego, aż dotarł do targu. Tam zwolnił, idąc między stoiskami.

Kupię trochę owoców, postanowił Wafliński. Wybrał kilka pomarańczy, kiść winogron i cztery twarde nektarynki. Takie lubił. Twarde, żeby czuł w zębach, jak je gryzie, a nie miękkie, ciapowate, po ugryzieniu zalewające lepkim sokiem brodę. Sprzedawca wkładał owoce do beżowej, papierowej torby, chwaląc trafny wybór owoców. Na targu było niewielu ludzi. Nie wszystkie stoiska, które zazwyczaj funkcjonowały, otworzono. Za szybami sklepów połyskiwały kolorowe światełka. Sak-sofonista, potrzebujący po świętach zarobić na najpilniejsze potrzeby, stał obok schodów. Właśnie skończył grać wiązankę kolęd i zaczął melodię, którą Staszek znał. Tyle tylko, że nie pamiętał skąd zna tę melancholijną nutę.

Znowu dziury w pamięci, westchnął.

Sprzedawca owoców z życzliwym uśmiechem odmówił przyjęcia pieniędzy za owoce. Wafliński nalegał, ale szybko zrozumiał, że nie powinien obrażać sprzedawcy pomarańczy. Usłyszał kroki.

Dwóch mężczyzn w kape-luszach wyszło zza rogu. Szli szybko. Staszek popatrzył na nich. W tej samej chwili, gdy oni stukając obcasami butów o bruk szybko się zbliżali, poznał me-lodię graną przez saksofonistę. Nino Rota. Temat z filmu "Ojciec chrzestny".

Patrzył na tych dwóch zaciekawiony.

Dokąd oni się tak spieszą? Przecież dzisiaj jest sobota. Wolny od pracy dzień.

Tamci wymienili się spojrzeniami. Wyjęli na wierzch prawe dłonie, które dotychczas trzymali w kieszeniach płaszczy. Zwolnili. Obaj opuścili oczy, którymi jeszcze przed chwilą wysyłali zaczepne spojrzenia. Minęli Staszka Waflińskiego i wyszli z targu.

***

Wchodząc po schodach Staszek rzucił monetę saksofoniście. Wprawne ucho muzyka bez trudu wyłowiło brzęk pięciozłotówki, upadającej na drobny bilon. Zadął żywiej w ustnik. Melodia z "Ojca chrzestnego" nios-ła się za Staszkiem Waflińskim jeszcze, gdy przechodził przejściem dla pieszych na rondzie, obok Leclerca.

Od razu zobaczył Ewę i Krzysia. Bawili się sankami. Teraz Krzyś usiłował pociągnąć mamę siedzącą na sankach. Sapał i stękał, ale nie ustępowały, aż Ewa odepchnęła się nogami.

- Nie popychaj! - krzyknął malec. - Ja sam!
Znowu naciągnął sznurek. Tym razem mama wyczekała na moment, kiedy nie będzie widział i niepostrzeżenie odepchnęła się. Sanki ruszyły. Prze-jechały kilka metrów.

- Widzisz?! - triumfował Krzyś.

- Widzę, synku, widzę. Jesteś silny jak słoń!

- Ha! Jak słoń! - Krzyś złożył dłonie na kształt trąby i zadął w nią. - Jestem wielką słoniną!

- Czy mam pomóc wielkiej, dzikiej, afrykańskiej słoninie ciągnąć sanie? - zapytał podchodząc Staszek Waflińki.

- Tak, dziadziu. Ciągnij!

Szarpnęli razem za sznurek, aż Ewa piszczała, gdy biegli przez zasypany śniegiem trawnik. Potem zawrócili i podjechali pod blok. Ewa zsiadła z sanek, jej synek teraz już sam ciągnął pusty pojazd.

- No i jak tam, tato?

- Co: "Jak tam"?

- No, w banku.

- Wszystko w porządku, córciu.

- Oczywiście. Jasne. Zawsze tak mówisz. Ale ja już nie jestem małym dzieckiem. Rozumiem trochę więcej.

- Mówię przecież, że wszystko w porządku.

- No, to dobrze, że wszystko w porządku - powtórzyła Ewa z grobową miną.

Krzyś nagle przystanął. Sanki przestały sunąć.

- Wcale nie jest w porządku, prawda? - zapytała cicho Ewa, patrząc na Staszka tym wzrokiem, któremu nigdy niczego nie potrafił odmówić.

- Jest, córciu.

- Tata?! - krzyknął Krzyś.

Ewa głośno westchnęła. Nie pierwszy raz chłopiec rozpoz-nawał ojca w obcych, nieznajomych mężczyznach.

- Tata!

Krzyś wypuścił z rąk sznurek od sań i rzucił się biegiem przed siebie.

- Stój! - gonił go krzyk mamy. Chodnik był odśnieżony i posypany piaskiem, ale w niektórych miejscach utworzyły się już ślizgawki. - Uważaj!
Chłopiec nie reagował. Gnał przed siebie tam, gdzie na parkingu wysiadał z taksówki młody mężczyzna.

- Tata!

Mężczyzna chwycił go w dłonie. Uniósł i przycisnął do siebie obiema rękami.

- Patrz, tato - wysyczała Ewa. - Ten skurwiel wrócił.

- To chyba dobrze?

- Nawet cham udaje, że płacze.

- Idź się przywitać, córciu.

- Ale, tato?! Po tym wszystkim co nam zrobił?! Mnie i Krzysiowi, no i wam przecież też… Jak to?

- Idź, gówniaro.

Pobiegła.

Po chwili Sławek niósł na plecach torbę, a na rękach synka. Ewa szła za nim wycierając łzy, a na końcu Staszek Wafliński dreptał po schodach, niosąc na ramieniu komputer zięcia. Sąsiedzi uchylali drzwi, ich życzliwe twarze pozdrawiały idących.

Czy życie nie jest piękne? Pytał sam siebie Staszek. Wszystko się układa. Harmonia wraca do naszego domu.

- Co ci się stało, tato? - dopytywał się malec.

Sławek chował twarz przed ciekawskimi sąsiadami, ale synek, którego niósł na rękach, musiał widzieć ślady. Podbitego oka i przeciętej wargi nie dało się ukryć.

- Nic, synku, nic.

- Boli?

- Wcale nie boli.

- Na zawsze przyjechałeś?

- Oczywiście, że na zawsze.

- A dlaczego utykasz?

- Bo mój synek jest ciężki. Bardzo ciężki.

- Bo ja jestem wielką słoniną!

- Właśnie - stęknął Sławek. Plecy, na wysokości nerek, też go bolały.

Ktoś mu spuścił niezły łomot, pomyślał zadowolony Staszek Wafliński. Dotknął dłonią kieszeni płaszcza. Niewielki pakunek, przewiązana wstążką paczuszka od Borii, była na swoim miejscu.
cdn

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski