Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lublin Jazz Festiwal 2013: jazz wart pamiętania (RELACJA, WIDEO)

PAF
Martin Küchen’s Angles 9 sprawili, że 5. Lublin Jazz Festival zapamiętam na zawsze
Martin Küchen’s Angles 9 sprawili, że 5. Lublin Jazz Festival zapamiętam na zawsze Paweł Owczarczyk, mat. organizatora
Dać wspaniały koncert na początek festiwalu, tego nie robi się słuchaczowi. Bo co ma począć słuchacz po takim koncercie?

Po występie Martin Küchen’s 9 Angles, który w czwartek otwierał tegoroczny Lublin Jazz Festiwal, pomyślałem, że teraz jedynym logicznym rozwiązaniem jest odwołać festiwal. Zamknąć sale, przeprosić odbiorców, zwrócić za bilety. Bo naprawdę, nic lepszego już nie usłyszymy.

Tuż po występie tej skandynawskiej grupy, kiedy z trudem dochodziłem do siebie, przyszło mi nawet do głowy, że boję się choroby Alzheimera. Że byłoby strasznie nie móc pamiętać tego wydarzenia i tych emocji. Następnego dnia musiałem zrewidować ten pogląd, ale o tym za chwilę.

Skandynawski MK9A jest esencją idei wspólnego grania. Dziewięcioosobowa grupa, w której nie brak wirtuozów, była kierowana przez lidera tak, by na pierwszym planie była muzyka, nie ego poszczególnych instrumentalistów. Bywało, że basista Johan Berthling grał przez kilka minut raptem dwa dźwięki, ale za to dźwięki niezbędne, by mocniej lśnić mogła gra trębacza Magnusa Broo. Kiedy indziej Berthling serwował chropowatą, „brzydką” solówkę. Nie wszystkim się podobała, ale w tym rzecz – dzięki temu można było docenić pozostałe części koncertu, kiedy muzyka była bardziej rytmiczna, bardziej melodyjna.

Nie mam ochoty rozbierać twórczości Angles 9 na części, analizować polirytmii, przesunięć fazowych itd. Nie w tym siła tej muzyki. Ona tkwi w pokorze tych, którzy ją wykonują.

Wracając zaś do utraty pamięci. Szczerze życzyłbym sobie wybiórczej amnezji, która pozwoliłby mi zapomnieć o występie Damasiewicz Project. Tak nudnego koncertu dawno nie doświadczyłem. Tu pokory nie było. Było wielkie ego lidera i nieznośne przeintelektualizowanie („Dla mnie muzyka jest jak medytacja...” – powiedział Damasiewicz, a ja zastanowiłem się, czemu młody facet udaje buddyjskiego mnicha). W tej mdłej muzycznej papce nie było ani grama goryczy agresji i nic ze słodyczy liryzmu. Jeśli wyrocznie polskiego jazzu jego namaściły na głos pokolenia, to chcę nie tylko amnezji, ale i głuchoty.

Na szczęście między tymi dwoma skrajnymi wydarzeniami rozciągało się całkiem sporo ciekawej muzyki. I o ile Jazzanova była propozycją wybitnie parkietową, nieprzeznaczoną do jakiegoś głębszego namysłu, to reszta zaprezentowała się co najmniej dobrze. Nie chodzi nawet o Marilyn Mazur, która na każdym koncercie trzyma poziom, o radosną wirtuozerię Bernarda Maselego i jego kolegów wibrafonistów, ani o intrygujący free jazz tria Samuela Blasera. Chodzi o Lubelską Orkiestrę Jazzową pod wodzą Maćka Trifonidisa. Bo wystawcie to sobie Państwo: mamy w Lublinie kilkunastu nastolatków, którzy od klepania standardów wolą nową – a to oznacza ryzykowną – muzykę, którą napisał Trifonidis. Potrafią też ją wykonywać. Słowem: prawdziwy big band XXI wieku, a nie żadne imieniny u cioci, co to za młodu „Jazz Forum” czytała.

Cieszę się, że dożyłem takiego momentu. I to w dobrym zdrowiu, nie licząc zbliżającej się amnezji i utraty słuchu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski