18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróże z Adamczukiem: Wietnam cz. 3 (ZDJĘCIA)

Paweł Adamczuk
Podróże po Wietnamie
Podróże po Wietnamie Paweł Adamczuk
Paweł Adamczuk, podróżnik z Lublina, zaprasza nas na trzecią część opowieści o Wietnamie. Czytelnikom Kuriera opowiada o swoich wrażeniach z podróży i podpowiada, co warto zobaczyć w Wietnamie.

Skutery i myszki w Hue

Poranne godziny kilkuset tysięcznego miasta, byłej stolicy Wietnamu - Hue. Mała grupka naganiaczy z lokalnych hoteli szybko gromadzi się wokół wyskakujących z autobusu turystów. Naganiacze wrzeszczą, przekrzykując się wzajemnie. Każdy z nich zachwala swoje hotelowe pokoje, pokazuje zdjęcia, lokalizację hotelu i negocjuje ceny. Ponieważ mam już wcześniej zrobioną rezerwację nie jestem zainteresowany tymi informacjami.

Ale dopada mnie kobieta w wieku około 30 lat i proponuje pokój do wynajęcia w swoim hotelu, rozkłada album ze zdjęciami, zachęca wyposażeniem i ceną za nocleg. Zainteresowała mnie informacja, że hotel jest w centrum miasta, jest nowy i w pokoju ma komputer z internetem... Pokój wygląda przytulnie, ma łazienkę z toaletą i prysznicem z ciepłą wodą. Jest też klimatyzacja, TV, telefon, ładne meble, balkon z widokiem na boczną uliczkę. W holu hoteliku jest możliwość wynajęcia motocykli, jest też informacja turystyczna i pralnia. Naganiaczka widząc, że nie jestem zbytnio jej ofertą zainteresowany podaje wreszcie ostateczną - najniższą cenę, za którą jest skłonna wynająć mi pokój wliczając w to transport do jej hotelu. Cena jest atrakcyjna biorąc pod uwagę wyposażenie w hotelu i pokoju oraz jego położenie w mieście. Znając cenę za hotel, który mam już zarezerwowany (nie płaciłem za niego jeszcze), decyduję się na jej propozycję. Wrzucam swoje rzeczy do jej busa i mkniemy do centrum. Hotelik oraz pokój faktycznie są w dobrym punkcie miasta i jest przytulnie.

Najpopularniejszym środkiem transportu w Wietnamie jest motocykl.

Nie wszyscy go mają, bo wiąże się to ze statusem materialnym jego właściciela. Generalnie motocykle są dwuosobowe, bardzo często jednak można zobaczyć mknący motocykl z dwojgiem dorosłych, a między nimi dwoje, a nawet troje dzieci... Motocykl w Wietnamie często służy do transportu takich rzeczy jak: ramy drzwiowe i okienne, sedesy, śruby do kutra rybackiego, kury, świnie, bloki lodu do chłodni i wszystkiego tego, co się na motor może zmieścić.

Mam zamiar wypożyczyć motocykl z automatyczną skrzynia biegów. Wprawdzie mam ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, z którym jeżdżę po całym świecie, lecz tu w Wietnamie nie jest ono honorowane. By prowadzić tu pojazdy trzeba mieć lokalne prawo jazdy. Nie żeby przepisy znacząco się różniły od naszych, ale kultura jazdy znacznie się różni od europejskich standardów. Przepisy, znaki drogowe, czy sygnalizacją świetlna są tu "umowne". Dla nas Europejczyków to, co się dzieje na tutejszych ulicach to przysłowiowy "Sajgon". Na prostym odcinku drogi jazda jest jeszcze dość prosta, "schody" zaczynają się na najbliższym skrzyżowaniu. Pojazdy takie jak rowery, motocykle, samochody, riksze krzyżują się z pieszymi w różnych kierunkach, ich droga przejazdu czy przejścia nie ma logicznego uzasadnienia...

Będąc pieszym wcale nie można czuć się bezpiecznie nawet na zielonym świetle na przejściu dla pieszych! Tu nikt nie ma pierwszeństwa na drodze, chyba, że jest dużym, wielotonowym pojazdem. Piesi przemykają pomiędzy pojazdami na drugą stronę ulicy i broń Boże nie wolno się cofnąć! Idąc do przodu większość pojazdów ominie pieszego od tyłu, dlatego nie wolno się zatrzymywać, a tym bardziej cofać.

Ci, którzy z takim komunikacyjnym chaosem spotykają się pierwszy raz są bardzo zaskoczeni, ale do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić. A może właśnie w tym chaosie jest jakaś metoda? Bo przyznaję, że podczas pobytu tutaj widziałem tylko jeden wypadek. Spotkałem co prawda trzy turystki, które miały wypadki na motocyklu, ale z ich winy - przewróciły się z powodu zbyt brawurowej jazdy. Policja podobno przymyka oko na jeżdżących bez lokalnego prawa jazdy turystów - biznes is biznes.
Prawo jazdy mam od dawna i mam doświadczenie w prowadzeniu motocykli. Jeździłem motocyklami i samochodami w różnych miejscach świata. Zamierzam więc i tym razem w Hue poruszać się motocyklem. W hotelowej recepcji rezerwuję motocykl na dwa dni. Zbiegiem okoliczności w hotelu spotykam innych Polaków - Piotra i Agnieszkę, podróżujących też na południe Wietnamu. Razem wynajmujemy dwa motocykle, zabieramy moją koleżankę Ni Smile i jedziemy zwiedzać historyczne obiekty poza Hue. Wprawdzie byłem tam już podczas poprzedniego pobytu w Wietnamie, ale czuję niedosyt.

Motocykl, a raczej skuter, jest z automatyczną skrzynią biegów, mogę więc maksymalnie skoncentrować się na drodze i podziwianiu widoków. Jest na co popatrzeć po drodze i co fotografować! Poruszamy się ok. 40-50km/godz. Jest upalnie więc w trakcie jazdy wiatr przyjemnie nas chłodzi. Mijamy dziesiątki kolorowych sklepików, warsztatów, stoisk i przeróżnych wystaw oraz kramów z rzeczami codziennego użytku. W suchym i upalnym powietrzu czuć dziwną mieszaninę zapachów, niby jeszcze miasta - a już wsi. Delikatnie unoszący się dym kadzidełek z domowych ołtarzyków tłumi od czasu do czasu tę dominującą kompozycję zapachów. Rzeczą, którą zwróciła tu moją uwagę jest to, że w przeciwieństwie np. do Bangkoku czy Manili, nie wyczuwa się tutaj nieprzyjemnego zapachu z kanalizacji miejskiej. Wietnam - podobnie jak Malezja, czy tym bardziej Singapur - wydaje się być naprawdę czysty.

Dzięki obecności Ni Smile możemy poruszać się lokalnymi drogami i dotrzeć w miejsca gdzie przeciętny turysta nawet nie ma szansy dojechać, nawet z najlepszym biurem podróży. Odwiedzamy więc Tu Duc Tomb i przepiękne ogrody otaczające to miejsce. Spacerujemy wokół pałacowego stawu i fosy. Jest cicho i spokojnie. Ni Smile opowiada nam historię tego miejsca. Robimy dziesiątki zdjęć w tym przepięknym miejscu, które zachwyca budowlami i wyniosłymi cesarskimi grobowcami z XVIII w.

Potem jedziemy na wzgórze The Vong Canh Hill, z którego rozciąga się wspaniały widok na Perfumową Rzekę. Nazwa rzeki pochodzi od zapachu kwiatów okresowo tu kwitnących i wydzielających bardzo przyjemną woń, którą wiatr roznosi po okolicy.
Moja lokalna przewodniczka Ni Smile nie znała tego miejsca, nie wiedziała o jego istnieniu... Miejsce to poznałem dzięki mężczyźnie, który był moim przewodnikiem podczas pierwszej wizyty w Wietnamie. Nie jest to zwykły punkt widokowy. Z tego miejsca w okresie Wojny Wietnamskiej (1957-1975) - ze szczytu wzgórza, Amerykanie ostrzeliwali z dział armatnich i broni maszynowej partyzantów Wietkongu oraz wojska Północnego Wietnamu, które znajdowały się po drugiej stronie rzeki.

Na wzgórzu, którego szczytem chodzimy widać pozostałości tamtych walk. Są tu podniszczone bunkry i betonowe punkty strzeleckie z otworami na broń maszynową. Są też betonowe cokoły, na których stały amerykańskie armaty. Znaleźliśmy również grób w pobliżu jednego z bunkrów, niestety bez żadnych informacji o pochowanej tu osobie.

Rzeka jest dość duża, na szerokość przypomina mi Wisłę w okolicach Warszawy. Tereny wokół rzeki to odradzająca się po wojnie zielona dżungla. Miejscami widać wycięte drzewa palmowe - to szykowane pod uprawy poletka. Jest też widoczna mała wioska po przeciwnej stronie oraz zabudowania w postaci palmowych chatek. W oddali widać lokalny cmentarzyk. Patrzymy na rzekę, po której płyną barki z piachem, widać też pojedyncze łodzie rybackie i transportowe. Gdy byłem tu poprzednio, mój przewodnik opowiadał o historii tego miejsca - a był jej naocznym świadkiem. Rzeka tutaj pełniła w owym czasie istotną rolę, bo była ważnym szlakiem komunikacyjnym i transportowym oraz naturalną granicą, dlatego tak bardzo Amerykanie bronili tego miejsca.
Po dłuższej chwili spędzonej na wzgórzu jedziemy dalej. Dotarliśmy do Tu Hieu Pagoda - miejsca, gdzie znajduje się mały klasztor z buddyjskimi mnichami. Tutaj młodzi chłopcy uczą się na mnichów. Nie ma turystów, panuje niesamowity spokój. Jedyne, co kłóci się z tym miejscem i jego charakterem, to dwie panie handlujące przed bramą lokalnymi pamiątkami (wachlarze, pocztówki, magnesy, bransolety itp.). Zaraz po zaparkowaniu naszych skuterów dosłownie nas dopadły. Były bardzo nachalne i nieustępliwe. Agnieszka doradza mi, abym na odczepnego kupił wodę. Ale handlarka chce za butelkę gigantyczną sumę. Oczywiście odmówiłem i wskazałem jej właściwą cenę. Handlarka widząc, że orientuje się w kosztach zaproponowała sprzedaż wody po "normalnych" cenach.

Miejsce przez nas odwiedzane okazało się oazą spokoju. Niestety byliśmy tam zaledwie na godzinę przed zamknięciem, więc nie mogliśmy się długo cieszyć. Powoli robiło się ciemno i wróciliśmy do hotelu. Wieczorem pieszo zwiedzaliśmy centrum Hue spacerując wzdłuż rzeki i poszliśmy na kolację do lokalnej knajpki. Ni Smile polecała nam lokalne mięsne specjały oraz zupy. Zamówiłem potrawę z mięsem wieprzowym oraz czymś, co przypominało galaretę o kolorze brunatnym. Ni uświadomiła mnie, że ta "galareta", to specjalnie przyrządzona wieprzowa krew. Nie było to złe w smaku, ale dość dziwne jak na mój gust. Nie mogę też smaku tej galaretki porównać z czymkolwiek, bo w naszej polskiej kuchni nie spotkałem się z czymś takim.

Poprzednim razem tu w Hue też eksperymentowałem kulinarnie jedząc... myszy. Muszę przyznać, że były dobrze przyrządzone! Grillowane myszki smakowały jak grillowane młode kurczaczki. Jednak ze względu na rozmiar myszy, aby się nimi najeść, trzeba by ich sporo zjeść. Na spróbowanie więc zamówiłem kilka i przyznam się, że jak kończyłem ostatnią muszkę, to już zapomniałem o pierwszej i nadal byłem głodny. Poza tym już sam rozmiar myszy sprawia, że trudno się z nią obchodzić. Biorąc do ust udko (szumnie powiedziane - udko, powinno być mini udko) miałem wrażenie, że obgryzam szpilkę krawiecką z kawałków mięska.

Pagoda. Zakazane Miasto i plaża

Hue - dzień drugi. Wstajemy około szóstej rano. Szósta rano dla Wietnamczyka nie jest specjalnie wczesną porą. Tu klimat dyktuje tempo życia i reguluje jego cykl. Większość Wietnamczyków wstaje przed wschodem słońca, kiedy można wykonać różne prace w niższych temperaturach. Na wybrzeżu Morza Południowochińskiego widywałem kąpiących się w morzu ludzi już o szóstej rano, potem znikają gdzieś i ponownie pojawiają się późnym popołudniem, gdy temperatura powietrza znowu spada.

Vis a vis naszego hoteliku znajduje się mała lokalna restauracja, tu jemy europejskie śniadanie - w zestawie: sadzone jajka z grzankami i kawa. Po posiłku zaopatrzeni w wodę wskakujemy na skutery i jedziemy do Pagody Then Mu z 1601r. - jednej z najstarszych i najpiękniejszych budowli sakralnych w Wietnamie. Ni Smile nie może dziś z nami jechać, więc będziemy zwiedzać sami. Zbliżamy się do Pagody. Z daleka widzę rosnącą w oczach jej ośmiokątną wieżę Phuoc Dien.

Parkujemy skutery uiszczając stosowną opłatę. Parkingowy białą kredą nanosi tylko jemu znane oznaczenia na czarnych siedziskach naszych pojazdów, dostaję również odpowiedni numerek, jako dowód zapłaty za parking. Idziemy do Pagody przechodząc przez plac ze stoiskami ociekającymi przeróżnymi pamiątkami. Za placem lekko skręcamy w prawo, a naszym oczom ukazuje się wcześniej już znana nam Suong Huong, czyli Perfumowa Rzeka. U jej brzegu kołyszą się kolorowe turystyczne łodzie, bo można tu również dopłynąć. Idziemy ulicą. Po lewej stronie widać strome schody wiodące w dół do rzeki, a na prawo też strome schody, ale wiodące w górę do bram Pagody.

Mijamy bramę, potem wielki dzwon stojący na drewnianych wsparciach, a następnie posągi strażników, którzy strzegą świątyni. Kolorowe posagi mają około 2,5 metra wysokości. Ich głowy czasem przypominają zwierzęce, a czasem ludzkie kształty, wiszące doklejone włosy i wąsy są z naturalnego włosia. Pomimo, że są bardzo stare, to zachowały się w bardzo dobrym stanie. Idziemy dalej kierując się ku ogrodowi.

Przechodzimy do świątyni. Aby wejść do środka musimy zdjąć obuwie. Mijamy tabliczkę z napisem "dla modlących się".
Wewnątrz panuje cisza i spokój, nie ma ludzi. Centralnym punktem świątyni jest coś w rodzaju ołtarza ze złotym posągiem Buddy pośrodku. Za nim są trzy inne posągi, ale nie mogę już wejść dalej. Dookoła krząta się dwóch mnichów ubranych w szare szaty. Podlewają kwiaty, zmieniają dopalające się świece, poprawiają dekoracje oraz przynoszą nowe ofiary w postaci owoców i słodyczy. W powietrzu czuć zapach kadzidełek i słychać dźwięk wydobywający się z potężnej mosiężnej misy, w którą systematycznie uderza drewnianym trzonkiem trzeci znajdujący się tu mnich.

Obok świątyni jest klasztor, gdzie kształcą się na mnichów młodzi chłopcy. W klasztornym ogrodzie jest garaż, stoi w nim wystawiony do oglądania samochód, którym mnich Thích Quang Đuc pojechał w czerwcu 1963 roku do Sajgonu. W proteście przeciwko reżimowi prezydenta Diem dokonał on samospalenia na jednym z ulicznych skrzyżowań miasta. Wieść o tym tragicznym wydarzeniu rozniosła się po świecie wywołując międzynarodowe protesty przeciwko despotycznemu i skorumpowanemu reżimowi Wietnamu. Wydarzenia te doprowadziły 1 listopada 1963 roku do obalenia ówczesnego rządu, a mnich Thích Quang Đuc jest od tamtej pory czczony przez wietnamskich buddystów jako męczennik.
Jedziemy do Cytadeli i Zakazanego Miasta. Obie budowle znajdują się na terenie obecnego miasta Hue. Ale nagle Agnieszka słabnie. Okazuje się, że ostatnio piła wodę podczas śniadania! Od tamtej pory minęły ponad trzy godziny! Natychmiast zwalniam i zatrzymuję się przy najbliższej ulicznej kawiarni. Objawy osłabienia, jakie mi opisuje Agnieszka świadczą o tym, że przebywała zbyt długo na palącym słońcu (i to bez osłony na głowie) i może być odwodniona. W kawiarni na zewnątrz budynku znajdujemy miejsce w cieniu, uprzejma właścicielka przynosi duży wentylator, jednocześnie zamawiamy dla każdego z nas dużą szklankę zimnego soku z trzciny cukrowej. Taki napój zawiera mnóstwo łatwo przyswajalnych węglowodanów, więc szybko powinno się udać podnieść Agnieszce poziom cukru we krwi, jednocześnie nawadniając i chłodząc jej organizm.

Następnie zamawiamy zimne piwo z lodem. Chłodne, małe piwo jest doskonałym elektrolitem podawanym w celu nawodnienia, po utracie wody. Jednak trzeba uważać, bo zbyt duże ilości wypitego piwa mogą działać moczopędnie, a tego chcemy uniknąć, bo znowu można się odwodnić. Czas powoli mija i widać już po naszej koleżance, że czuje się coraz lepiej. Wraca jej uśmiech na twarzy i robi się rozmowniejsza. "Kurację" kończymy małą, mocną wietnamską kawą. Ta, natomiast powinna podnieść jej ciśnienie krwi, które spadło w wyniku rozszerzenia się naczyń tętniczych i żylnych. Po ponad godzinnej "terapii", Agnieszka wreszcie czuje się znacznie lepiej i wraca do siebie. Teraz będzie już pamiętać, że musi często pić wodę i chronić głowę przed słońcem.

Możemy jechać dalej. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo złapałem gumę. Jedyne, co możemy zrobić w tej sytuacji, to wrócić do hotelu i wymienić motocykl na inny lub czekać na naprawę koła. Kończy się tym, że tracimy kolejne półtorej godziny czekając na wymianę dętki w kole. Pomimo małych trudności nie tracimy animuszu i wreszcie udaje się nam dotrzeć do Cytadeli i Zakazanego Miasta. Cesarska Cytadela znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Poza tym, że jest to piękne i historyczne miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić w Hue - to jest jeszcze jeden powód ku temu, aby tu przyjechać. Jeden z naszych polskich architektów - Kazimierz Kwiatkowski - kierował pracami konserwatorskimi w Wietnamie od 1981 roku do swojej śmierci w 1997 roku. Dzięki niemu i jego wysiłkom odrestaurowano świątynię To Mieu w Purpurowym Zakazanym Mieście, właśnie tu w Hue. Obecnie w tej świątyni jest wydzielone miejsce, gdzie są dedykowane mu tablice pamiątkowe oraz ekspozycja zdjęć przypominająca jego prace renowacyjne prowadzone w tym miejscu.

Jak się później okazało Kazimierz Kwiatkowski jest bardzo znaną osobą w wielu miejscach, a nazywany jest przez Wietnamczyków Ka-Zik. W Wietnamie są jeszcze dwa inne miejsca związane z Kazimierzem Kwiatkowskim, ale wspomnę o nich podczas dalszych opisów z podróży. Podczas poprzedniego wyjazdu do Wietnamu nie doszukałem się w przewodnikach informacji o naszym rodaku i jego dokonaniach dla Wietnamu oraz o wkładzie finansowym naszego państwa. Może dlatego, że korzystałem wówczas w większości z obcojęzycznych przewodników, dla których te fakty nie były istotne. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się o Kwiatkowskim i o tym, co mnie ominęło. Byłem na siebie zły i postanowiłem, że muszę tam wrócić. Za punkt honoru wziąłem sobie odnalezienie i odwiedzenie wszystkich trzech miejsc związanych z Kwiatkowskim.
W świątyni To Mieu mieliśmy dość zabawną sytuację. Otóż, przed wejściem do świątyni zauważyłem kobietę. Niosła na błyszczącej tacy świeżo upieczone prosię, które będzie złożone jako dar na ołtarzyku. Prosiaczek wyglądał naprawdę fantastycznie, a jego wspaniały zapach rozchodził się w powietrzu drażniąc nasze zmysły.

Z Piotrem podeszliśmy do ołtarzyka, gdzie został złożony w ofierze prosiaczek. W żartach obmyśliliśmy nawet plan "porwania" prosiaczka i skonsumowania go. Poza nami w świątyni nie było innych zwiedzających. Jednak z pewnej odległości przypatrywało się nam dwóch strażników, którzy zorientowali się w sytuacji i dyskretnie przeszli w kierunku ołtarzyka i leżącego tam prosiaczka, zajmując strażnicze pozycje. Stale nas przy tym obserwowali, jakby go chcieli przed nami obronić! Teraz już wybuchając śmiechem musieliśmy szybko opuścić nasze niedoszłe miejsce przestępstwa. Zrobiliśmy się bardzo głodni...

Ostatnim miejscem, jakie chcemy odwiedzić w okolicach Hue est oddalona od miasta o około 16 km nadmorska, podobno ładna plaża. Wszyscy się cieszymy na myśl o kąpieli w ciepłych wodach Morza Południowochińskiego. Po drodze na plażę wstępujemy na rybny obiad w jednej z przydrożnych rodzinnych restauracji. Ponieważ jesteśmy w Azji, staramy się jeść jak Azjaci - pałeczkami, a nie widelcem i nożem.

Droga nad morze jest fatalnej jakości - mnóstwo w niej dziur. Właśnie w myślach obiecałem sobie, że po powrocie do Polski już nie będę narzekać na stan naszych dróg, ale będę się cieszyć tym, co mamy... Aby nie wyróżniać się zbytnio spośród tłumu motocykli, trąbię tak samo głośno i często jak inni.

Plaża jest szeroka i czysta, nie ma jednak palm, te pozostały za naszymi plecami. W oddali widać strzeżoną plażę z wytyczonym miejscem do pływania oraz wieżyczkami ratowniczymi i ratownikami pływającymi na motorówkach. Na naszej - niestrzeżonej plaży, są zadaszone podesty do imprezowania oraz wypożyczalnia zdezelowanych małych leżaków. Leżaki są małe, bo to (znowu) wietnamski rozmiar. Jesteśmy tu jedynymi obcokrajowcami. Setki małych czarnych wietnamskich oczu patrzą na nas ze zdziwieniem. Ignorując te spojrzenia przebieramy się i idziemy popływać. Woda w morzu jest fantastyczna, jest znacznie bardziej słona niż w Bałtyku, ale to nam nie przeszkadza, za to jest o wiele cieplejsza. Tak "na oko" ma około dwadzieścia sześć stopni Celsjusza. Fal prawie nie ma, można więc popływać.

Zaczęło się ściemniać, czas wracać do miasta. Mamy dzisiaj jeszcze spotkanie z Ni Smile i jej bliźniaczą siostrą Sang Mi.
Po drodze zgubiliśmy się. Jest ciemno, obce miejsce, kończy się paliwo, nie mamy wody ani jedzenia, nie wiemy gdzie jesteśmy. Zatrzymuję się przy barze, by porozmawiać z kimś po angielsku. Mocno podpity pan podchodzi do nas zachęcając do wejścia, nie możemy się porozumieć. Po chwili woła swoją żonę, na całe szczęście ona zna angielski i wreszcie dowiadujemy się, gdzie powinniśmy jechać.

Przez tę naszą przygodę straciliśmy dużo czasu, nie zdążymy więc na spotkanie i imprezę z bliźniaczkami. Zresztą, przeszła nam już w międzyczasie ochota na imprezowanie i kolektywnie stwierdzamy, że wracamy do hotelu, aby odpocząć. Jutro przed południem wyjeżdżamy dalej, więc i odpoczynek się nam przyda.

Umawiamy się z Sang Mi i Ni Smile - naszymi bliźniaczkami, na wspólne poranne i pożegnalne śniadanie. Na koniec długiego wieczoru siadamy w trójkę i wspominamy dzisiejszy dzień oraz planujemy kolejny.

Podróżowanie jest wspaniałe!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski