Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polonia w Islandii: gdzie kochają prince polo

Aleksandra Dunajska
Sztab Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Reykjaviku. Druga od lewej - Joanna Ganiec, z przodu stoi jej syn Wiktor
Sztab Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Reykjaviku. Druga od lewej - Joanna Ganiec, z przodu stoi jej syn Wiktor Jarosław Ganiec
Jeszcze kilka lat temu Joanna Ganiec nie myślała, że będzie mieszkać na Islandii i współprowadzić polską szkołę. A już na pewno się nie spodziewała, że utworzy sztab Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy - pisze Aleksandra Dunajska.

Kiedy w ubiegłym roku znajoma zaproponowała, żeby zorganizować w Reykjaviku Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, z sentymentem przypomniałam sobie pierwszy finał WOŚP, jeszcze w Opolu Lubelskim.I to, że przecież moje dzieci z tego sprzętu kupionego dzięki Owsiakowi - z inkubatora, aparatury do badania słuchu - korzystały. I zgodziłam się od razu.

Kamienie i mech

Joanna Ganiec przez siedem lat uczyła polskiego w szkole podstawowej w Niezdowie (powiat opolski). Pięć lat temu jej mąż Jarosław wyjechał do pracy na Islandię. Rozłąkę wytrzymała rok i też ruszyła do Reykjaviku.

- Pociągały mnie kamienie i mech (śmiech). Zawsze chciałam żyć w takim miejscu, żeby można było znaleźć przestrzeń, gdzie nie widać słupów, budynków. I tutaj to mam - mówi Joanna Ganiec.

Kiedy przyjechała na wyspę nie znała języka. Pracowała przy pakowaniu towarów. Ale od początku wiedziała, że koniecznie musi też uczyć. - Od początku nastawiałam się, że postaram się stworzyć chociaż grupę dzieci, żeby je uczyć języka polskiego - podkreśla.

Od razu zainteresowała się, kiedy w 2008 r. zaczął powstawać konsulat polski w Reykjaviku i wykiełkował pomysł stworzenia przy nim szkolnego punktu konsultacyjnego. Początkowo wszystko szło dobrze, ale przyszedł kryzys gospodarczy i polskie władze już nie chciały wspierać inicjatywy.

- Ale rozesłane były już listy do rodziców, dużo chętnych... Nie mogliśmy tak po prostu zrezygnować - tłumaczy Joanna.

Postanowili więc działać sami. Początkowo szkoła funkcjonowała w polowych warunkach, w wypożyczanych salach, potem w pomieszczeniach udostępnionych bezpłatnie przez zaprzyjaźnioną szkołę, a także w budynku opłaconym przez władze Reykjaviku. Kiedy pieniądze od miasta skończyły się wraz z końcem roku, nauczyciele się nie poddali - napisali projekt do instytucji pomagającej imigrantom. I dostali środki, dzięki którym nie muszą się znowu przenosić.

Żeby prowadzić szkołę, przygotowywać programy, kupować podręczniki rodzice i nauczyciele zawiązali Stowarzyszenie Przyjaciół Szkoły Polskiej w Reykjaviku.

Zainteresowanie nie słabnie. W sumie w trzecim roku działalności szkoła ma 186 uczniów - od zerówki do liceum. - Sporo. Ale w porównaniu z ogólną ilością polskich dzieci na Islandii, to garstka - mówi Joanna. - Ich rodzicom zależy, żeby dzieci, oprócz mówienia, potrafiły też czytać i poprawnie pisać w ojczystym języku. Bo może w przyszłości zechcą mieć polską maturę, skończyć w kraju studia. Są to rodzice z dużą determinacją. Zajęcia odbywają się w soboty i trzeba niemało poświęceń, żeby na nie przywozić dzieci - często pokonując dystans nawet 50 km. Zwłaszcza że lekcje zaczynają się, kiedy jest ciemno - w zimowych miesiącach w Reykjaviku ciemno jest do godz 11. I od 15 - znowu zapada zmrok - tłumaczy Joanna.

Z puszką pod wiatr

Do ubiegłego roku na Islandii na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy pieniądze zbierały pojedyncze osoby. W 2009 r. do Joanny Ganiec zwróciła się znajoma Magdalena Kowalonek. Chciała robić Orkiestrę w Reykjaviku. Joanna nie odmówiła. - Przez wiele lat w Polsce byłam wolontariuszką WOŚP. I w ubiegłym roku znowu ruszyłam z puszką w miasto - śmieje się Joanna.

Odbył się koncert w konsulacie, był też pokaz ratownictwa medycznego i licytacja przedmiotów. W tym roku impreza się rozwinęła, było więcej wolontariuszy - w tym cała rodzina Joanny. Do akcji przyłączyło się kilka zespołów. - Także grupa Dikta, jeden z najbardziej znanych islandzkich zespołów - zaznacza z dumą Joanna. - Rozwiesiliśmy w mieście plakaty - także po islandzku i angielsku. Ludzie przychodzili na koncerty całymi rodzinami, przynosili też przedmioty do licytacji. Przyłączali się nie tylko Polacy, ale też Islandczycy. Trochę przeszkadza nam tu co prawda klimat. Wiatr jest czasami taki, że przesuwa kamienie. Jak jest ogłoszenie o sztor-mie, nie powinno się wychodzić z domów. A w ostatnią niedzielę pogoda była akurat okropna -opowiada Joanna.

Mimo wszystko WOŚP zebrała w Reykjaviku ok. 800 tys. koron, czyli blisko 200 tys. zł. A to jeszcze nie ostateczne dane.

Eurowizja i kryzys

W 2008 roku światowy kryzys gospodarczy z wielką siłą uderzył w Islandię. Zbankrutowały trzy największe banki, kurs korony poleciał w dół, a ludzie zaczęli tracić pracę. Islandczycy byli w szoku. - Byli przyzwyczajeni do dobrobytu, do tego, że za wszystko mogą zapłacić kartą kredytową, że mają trzy samochody i nowe meble na każdą Eurowizję. Bo Eurowizja to u nich wielkie święto, sami się śmieją, że drugie po Bożym Narodzeniu - tłumaczy Joanna. - Ale to wszystko się skończyło, niektórzy stracili oszczędności całego życia. Tu było zawsze jednocyfrowe bezrobocie, a nagle 25 proc. osób zostało bez pracy - dodaje.

Część Islandczyków zaczęła niechętnie patrzeć na imigrantów, w tym na pracujących na wyspie Polaków. - Niektórzy mówili, że to wszystko nasza wina. Ukuto złośliwe powiedzenie, że Islandczycy zaplanowali różne prace na 20 lat, a przyjechali Polacy i wszystko zrobili w dwa lata. Ale to nie były nastroje powszechne - mówi lublinianka.

Prince polo i sos grzybowy

Joanna nie wie jeszcze, czy zostanie z rodziną na Islandii na stałe. Na razie... przybliża Polskę tutejszym mieszkańcom. - Są ciekawi naszych zwyczajów, tradycyjnych potraw. Ostatnio podczas Dni Polskich przygotowywaliśmy nasze dania z islandzkich półproduktów. Bardzo im smakowały ruskie pierogi. Gorzej było przy kopytkach z sosem grzybowym. Bo oni właściwie jedzą tylko pieczarki, a my zbieraliśmy te grzyby, gdzie się tylko dało. Chcieli dzwonić po pogotowie. "Przecież tego się nie je, to trucizna" - relacjonuje Joanna.

Polaków i Islandczyków łączy jeszcze jedno - prince polo. Kiedy w 1999 roku do Polski przyjechał prezydent Islandii Ólafur Ragnar Grímsson, przyznał, że "całe pokolenie Islandczyków wyrosło na dwóch rzeczach - amerykańskiej coca-coli i polskim prince polo". Islandia na mocy umowy międzyrządowej importowała wafelki od 1955 r. i tak stały się przysmakiem. Ale Islandczycy znają tylko jeden ich rodzaj - w tradycyjnym złotym opakowaniu z czerwonym napisem. - Kiedy koleżanka przywiozła z Polski po ostatnich świętach inne odmiany, Islandczycy szeroko otwierali oczy. Wafelki rozeszły się w okamgnieniu - opowiada Joanna Ganiec.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski