Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prababka wybiera się na bal. Moda i salonowe obyczaje na początku XX wieku

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Fotografie kupiono na targach staroci oraz aukcjach internetowych. Nie wiadomo kto został na nich przedstawiony
Fotografie kupiono na targach staroci oraz aukcjach internetowych. Nie wiadomo kto został na nich przedstawiony ze zbiorów autora tekstu
„Ważny był każdy drobiazg” – podkreśla Maria Niklewiczowa w swoich wspomnieniach. „Uchylony z lekka lub szeroko rozłożony, trzymany prosto czy też kokieteryjnie pochylony, czasem w chwili wzburzenia zamknięty z trzaskiem, miał on swoistą wymowę. Kobieta umiała niejedno powiedzieć wachlarzem, czego nie chciały wyznać słowa”. Oczywiście musiały być one szykowne, odpowiednio dobrane. Nie tylko wachlarze miały znaczenie. Jednym z nielicznych pól na których mogła się wykazać mająca zmysł artystyczny kobieta z początków XX w. była moda. A ta bardzo się w tym czasie zmieniała.

W sukniach „porannych i domowych” coraz mniejszą wagę przywiązywano do szczupłości w talii. Popularny stawał się także kostium nazywany „trotteur”. Nowością była w nim m.in. sięgająca „tylko” do ziemi spódnica, która ułatwiała chodzenie.

Futra z kreta

W kobiecych żakietach pojawiły się wysokie kołnierze oraz rozszerzane u dołu rękawy „ujęte” mankietem w nadgarstku. „Sylwetka, dzięki całkiem nowemu fasonowi gorsetu i krojowi stanika, została silnie wybrzuszona na biuście, co wywoływało niezliczone kpiny karykaturzystów” – zauważył Francois Boucher w swojej „Historii mody”. „Na wysoko upięte włosy zakładano wielkie kapelusze przepasane wstążką i przybrane z tyłu kwiatami”.

Bardzo strojne były głównie toalety wieczorne (nadal stosowano hafty, koronki, aplikacje, lamówki czy pikowania). Na spacer po mieście kobiety ubierały się skromniej, ale elegancko. Modnisie nakładały na siebie długie lub krótkie płaszcze. Szyto je zwykle z sukna. Na początku XX w. coraz bardziej popularne stawały się także futra. Droższe były z soboli czy szynszyli, tańsze np. z... kreta. To wszystko zmieniało powoli kształt kobiecej sylwetki.

„Linia sinusoidalna zanikła ok. 1910 r. Projektanci mody odeszli od lansowania sztywnego gorsetu. Powrócono do wysokiej talii i prostej linii” – pisał Boucher. „Oczywiście wąskie, niezbyt praktyczne suknie, szyte zazwyczaj z ciemnych materiałów, niezbyt nadawały się do noszenia na co dzień. Niebawem pojawiły się na nich dyskretne rozcięcia u dołu spódnicy, plisy oraz ukryte w szwach gumki, zapewniające większą swobodę ruchów (...). Bielizna (...) w znacznie mniejszym stopniu zmieniała się niż reszta ubioru. W ciągu XIX w. stała się (jednak) bardziej elegancka i wyrafinowana”.

To było nowe, ekscytujące. Tak o tych nowatorskich zmianach pisano w czasopiśmie „Świat” (w numerze z marca 1911 r.). „Moda kobieca jest istotą niezwykle kapryśną. Wystarczy przerzucić choćby żurnale mód z ostatniego pięćdziesięciolecia, aby się o tym przekonać” – notował żurnalista podpisujący się inicjałami „ST”. „Niemal rok każdy przynosi zmiany, niemal każdy tworzy nową modę, i na nowo napełnia kalety właścicieli magazynu strojów kobiecych”.

Dziś wiadomo, iż moda była jedną z form emancypacji kobiet. Także dlatego osoby o bardziej konserwatywnych poglądach godziły się na takie zmiany z oporami. Ks. Feliks Bodzianowski w książce pt. „Pełnia życia. Młodym Polkom i ich wychowawcom ku rozwadze” wprost ostrzegał przed skutkami takich modowo-obyczajowych zmian.

Mężczyzna w pretensjach

„Moda wszechpotężną jest panią, ale rzadko łaskawą” – skonstatował. „Ile rodzin wtrąciła już w przepaść nieszczęścia, ile kobiet uwiodła do lekkomyślności, ile dziewcząt niewinnych sprowadziła na ulicę! (...). Suknia odpowiadająca stanowi swej właścicielki, powinna zazwyczaj także odpowiadać jej środkom finansowym, bo rozrzutność na strój jest po prostu grzechem (...). Nie wszystko, co dzisiaj kobiety czynią w imię mody, jest piękne, nie wszystko odpowiada zasadom moralności!”

Jednak to właśnie strojne, szykowne i nie zawsze do końca moralne kobiety (jakimś cudem!) podbijały serca i wyobraźnię wielu mężczyzn, także tych o konserwatywnych poglądach. Panie były jednak traktowane raczej dość przedmiotowo, chociaż dla niektórych pisano wiersze i obrzucano je kwiatami.

„Nie powierzajmy przyszłości naszej ślepemu, a częstokroć błędnemu porywowi serca lub kaprysowi zmysłów” – doradzał M.A Zawadzki w swoim poradniku dla zakochanych z 1903 r. „A bez wątpienia szukając dozgonnej towarzyszki, znajdziemy dużo przyzwoitych i wzorowych panien, łączących z urodą i wdziękiem młodość, stateczność i zacność charakteru”.

Na rynku matrymonialnym i w życiu towarzyskim pomagały w tych czasach odpowiednie przedmioty, czyli jak pisze Maria Niklewiczowa, pisarka, autorka wspomnień oraz ostatnia dziedziczka Skierbieszowa „rzeczy błahe”. To m.in. perfumy, błyszczące spinki męskie do wykrochmalonych kołnierzy (inne na co dzień, inne na wizyty czy do konnej jazdy), trzewiki zapinane na haczyki, żelazka do fryzowania włosów, przybory do robienia długich loków, czy bindy do wąsów obowiązkowo używane przez eleganckich panów.

Ten ostatni przedmiot zasługuje na nieco większą uwagę. Dziś mało kto pamięta do czego on służył. Był to rodzaj opaski zakładany przez mężczyzn nocą na wąsy, po uprzednim nałożeniu na nie pomady. Dzięki takiemu zabiegowi uzyskiwano ich pożądany kształt. Mocowano taką bindę z tyłu głowy lub do uszu za pomocą gumki lub tasiemek. Czasami panowie zakładali ją na kilka godzin przed jakimś przyjęciem lub balem. Dzięki bindom eleganci mogli nosić cienkie wąsy w stylu Napoleona III czy potem „chrabąszczowate z igiełkami do góry” w stylu Wilhelma II (czyli „a la Wiluś).

„A jak zaczynały siwieć, to się je podfarbowywało, jeżeli mężczyzna był w pretensjach. Były wtedy i specjalne farby do wąsów, a jakże” – czytamy we wspomnieniach Marii Niklewiczowej.

Monokl salonowego lwa

Szczególną uwagę autorki wspomnień przykuły jednak inne „rzeczy błahe”. „Pamiętam dobrze wachlarze z czasów mej młodości, piękne jak poruszające się skrzydła olbrzymich motylki, wachlarze z koronek i tiulu, ze strusich piór, malowane ręcznie na pergaminie, oprawne w kość słoniową, w szylkret, w masę perłową. Kobiety mniej zamożne zadowalały się fabrycznymi z maszynowej koronki lub z drukowanego materiału rozpiętego na ramce drewnianej czy celuloidowej, albo też kupowały taniutkie wachlarze japońskie rozpięte na bambusowych ramkach”.

Elegantki musiały obchodzić się z nimi z ogromną „znajomością rzeczy”. Ważny był każdy drobiazg” – podkreślał Maria Niklewiczowa. „Uchylony z lekka lub szeroko rozłożony, trzymany prosto czy też kokieteryjnie pochylony, czasem w chwili wzburzenia zamknięty z trzaskiem, miał on swoistą wymowę. Kobieta umiała niejedno powiedzieć wachlarzem, czego nie chciały wyznać słowa”.

Mężczyźni takie sygnały czytali doskonale. Sami także mieli sposoby na zwrócenie uwagi płci przeciwnej. „Lew salonowy zakładał monokl przekraczając próg, po czym wyprostowany, lekko uśmiechnięty rozglądał się bez pośpiechu składając ukłony, zanim podszedł ucałować wyciągniętą ku niemu rączkę pani domu” – wspominała Maria Niklewiczowa.

To mogło zrobić wrażenie. Pod warunkiem, że ów lew salonowy miał „dobre” nazwisko, stanowisko lub wielkie pieniądze. „Jeżeli pochodzenie było nie dość wysokie, ale jednak wystarczające – takie „na trójkę”, no to trzeba było wykazać się czymś więcej na dodatek, i tu na pierwsze miejsce wysuwał się majątek”– tłumaczyła Maria Niklewiczowa. „Jeśli ktoś był bogaty, przymrużano oczy na mniej świetny rodowód. Jak dalece ktoś był skłonny oczy przymrużyć i czy gotów był przyjąć danego kandydata w swym domu i nawzajem bywać u niego, to zależało nie tylko od stopnia tolerancji, ile od wysokości i solidności szczebla, na którym samemu się siedziało. Ktoś kto miał mocną i wysoką pozycję towarzyską, mógł sobie pozwolić wyjątkowo na zaproszenie kogoś niezupełnie ze swojej sfery, jeśli przyszła mu taka fantazja”.

A w inny miejscu Maria Niklewiczowa zauważyła: „Wykształcenie miało (..) pewien walor towarzyski, ale tylko wtedy, jeśli kandydat posiadał inne walory, uważane za ważniejsze: urodzenie, majątek, stanowisko. Jeżeli ktoś skończył dwa fakultety, ale nazywał się Przypek i spełniał funkcję korepetytora, towarzysko pozostawał zerem”.

W tych czasach w dobrym tonie było mówienie po francusku i to z paryskim akcentem. Liczyły się rodzinne koligacje oraz m.in. przestrzeganie rygorystycznych zasad „savoir vivre”. Czasami były one zresztą zbyt konwencjonalne i sztuczne. „Przy czym trzeba było nie tylko wiedzieć to wszystko wraz subtelnymi odcieniami i posługiwać się tymi umiejętnościami zależnie od miejsca i czasu oraz różnych nieprzewidzianych okoliczności, ale nabrać w tym takiej wprawy, żeby umiejętności zmieniły się w przyzwyczajenia, a przyzwyczajenia w odruchy (...) – tłumaczyła Maria Niklewiczowa. „Jednym słowem na „człowieka z towarzystwa” trzeba było odpowiednio się urodzić i od dziecka obracać się w tym kręgu, w którym miało się później żyć”

Czasami nawet w dobrym towarzystwie różne zachowania przybierały nietypowe formy. Zwłaszcza w okresie karnawału, który nazywano złośliwie targiem na dziewczęta lub po prostu rynkiem małżeńskim.

Odyniec w zagajniku i mąż „wierzący”

„Na to są tańce różne, żeby się kawalerowie słusznie pannom przypatrywali” – czytamy w anonimowej, XVII-wiecznej książce pt. "Złote jarzmo małżeńskie". „Na to świeczkowy, żeby jeśli który nie dojrzy, lepiej ją widział przy świecy, którą przed sobą nosi. Na to mieniony, żeby z boku zobaczył tem lepiej, jak chodzi, na to goniony, żeby widział, jeśli nie kaleka. Albo nie dychawiczna. Na to śpiewany kowal, żeby słyszał jeśli nie niemota (...). Na to angielskie tańce świeżo wprowadzone, żebyście ku sobie rękami klaskali i miotali się ze sobą”.

Wstępem do karnawałowego szaleństwa był Sylwester. W miastach oraz wiejskich siedzibach ziemiańskich rozpoczynał się wówczas sezon na huczne bale: publiczne i prywatne. Obowiązkowo zjeżdżały na nie panny na wydaniu oraz kawalerowie, nieraz z różnych zakątków kraju. Trzeba było w tym czasie bardzo uważać na wybranki swoich serc, jeśli się już je zdobyło.

- Gdzie się chodziło?” – pyta mąż żonę, która na długi czas znikła podczas jednej z takich zabaw (o tym wydarzeniu donosiło w 1911 r . czasopismo "Świat"). - „Nigdzie... – odpowiedziała żona śmiało. – Tańcowałam, po pokojach chodziłam.
Jak zauważył żurnalista "na tem przestać musiała mężowska inkwizycya". Jednak ponure podejrzenie jak cień padło na zachmurzone czoło małżonka. Co mógł w tej sytuacji zrobić? Próbował "swą duszę wątpiącą ukoić".

- Nie, nie. Moja żona, nie... – tak sam sobie tłumaczył "ten człek małej wiary" (tę scenę żurnalista podpatrzył na jednej z szalonych zabaw). Jednak jego zaufanie do żony... nie zostało nagrodzone. Ani wiedział, że słodkim ustkom uraduje się drugi – wierzący... – skwitował z przymrużeniem oka popularny „Świat”.

Nie tylko żony i mężowie byli w niebezpieczeństwie. Jadwiga z Morawskich Umiastowska w swoich wspomnieniach nazwała zabawy karnawałowe dosadnie: "dorocznym targiem na dziewczęta". Wybrankę (ale także wybranka) można było wówczas dokładnie obejrzeć np. podczas licznych pląsów. Roje kawalerów ściągały zwłaszcza na zabawy, gdzie można było zdobyć serce dziedziczek o znakomitych nazwiskach i dużych posagach. Matki polskich panien z dobrych domów polowały też na majętnych, atrakcyjnych paniczów.

„Młodzi ludzie zaliczani do rządu partii, zajęci własną zabawą albo gospodarstwem, ukazywali się zaledwie na paru balach, ale wówczas robili takie same wrażenie jak odyniec w zagajniku, który zbliża się pod strzał na linii” – pisała w swoich pamiętnikach Janina z Puttkamerów Żółtowska".

„Czułam się nieswojo, gdyż kanapy i fotele wokół sal (balowych) obsiadły głównie starsze panie, które obserwowały tańczących” – wspominała także Halina Donimirska-Szyrmerowa swój pierwszy bal. „Gdy któraś mnie zagadnęła, okazywało się, że wie doskonale, kim jestem, z kim i jak jestem spokrewniona, a ja nie miałam pojęcia kto ze mną rozmawia”.

Wyszlifowanie towarzyskie

W podobnym tonie pisała Maria Niklewiczowa. „Do Warszawy ściągali zimą specjalnie ci, co mieli córkę na wydaniu. Związane z tym wydatki traktowano jako inwestycję rodzinną” – czytamy w jej wspomnieniach. „Zresztą chłopak też wymagał przez pewien czas zwiększonych wydatków, najpierw kiedy się kształcił, a później kiedy szukał żony. Rodzice przywozili córki do Warszawy na karnawał i ściągała tam w tym czasie ze wsi młodzież męska – tej było łatwiej, bo nie potrzebowała opieki rodziców. Toteż Warszawa w tym czasie zaludniała się ziemiaństwem z różnych okolic Kongresówki, z Litwy, z Polesia, z Wołynia, z Podola. Lokowano się rozmaicie, i w hotelach, z których największym wzięciem cieszyły się Europejski i Bristol, w wynajętych okresowo mieszkaniach umeblowanych, w nielicznych pensjonatach, u krewnych”.

A w innym miejscu Maria Niklewiczowa dodała: „Panienka z „dobrego domu” nie miała nigdy pracować zarobkowo, więc po ukończeniu średniej szkoły, lub nawet nie ukończywszy jej całkowicie, zadowalała się wyszlifowaniem towarzyskim i pod kierunkiem rodziców starała się zdobyć męża, znów nie wychylając się ze swojej sfery”.

Na bale organizowane w prywatnych posiadłościach nie łatwo było się dostać (na publiczne sprzedawano bilety, w których cenę wliczona była opłata za napoje i posiłek). Aby wystarać się o możliwość wstępu, nosiło się do domów organizatorów wizytówki, które zwykle wręczano lokajom. Po pewnym czasie wybrane osoby dostawały zaproszenia.

Zabawy rozpoczynały się najczęściej o godz. 22. Goście byli przywożeni zwykle pod same drzwi budynków, w których się odbywały. Futra i inne zimowe ubrania odbierano gościom zaraz po wejściu (pod nimi mieli stroje wieczorowe, które były na balach obowiązkowe). Organizatorzy witali gości. Potem podawano herbatę i ciasteczka, a następnie w jednej z sal odbywały się tańce, a w innych prowadzono rozmowy. Osoby, które nie tańczyły były częstowane szampanem i winem roznoszonym na tacach.

W czasie przerw w tańcach gości zapraszano na posiłki. Niektórzy otrzymywali także różne podarunki. Były to np. parasolki, laski, wachlarze itd. Wybierano też królową balu, czyli pannę, która najlepiej tańczyła. Zabawa kończyła się zwykle między 4 i 7 rano.

Obojętność zaprawiona szczyptą kwasu

„Te huczne i doroczne zjazdy, podobne do pospolitego ruszenia były ciężką próbą dla matek (oraz przyzwoitek, które musiały pilnować np. by młodzi nie tańczyli zbyt długo w jednej parze)” – pisała Janina z Puttkamerów Żółtowska. „Tylko niezrównana żywotność starszego pokolenia ułatwiała mu tę rolę i to, że panie w czarnych dżetach i koronkach, z brylantami w uszach, nawet pokrzepione kolacją wytrzymywały siedzenie w dusznej sali do szóstej rano, po czym od czwartej po południu, uzbrojone w bohaterskie męstwo, już rozjeżdżały z wizytami (...). Spod ściany, gdzie siedziały, te panie strzegły z dala córek (...) i z obojętnością zaprawioną szczyptą kwasu, śledziły powodzenie innych, łagodząc nieżyczliwe myśli grzecznością światową i miłością chrześcijańską.(Takie kobiety nazywano matronami kanapowymi)”.

Sale taneczne ozdabiano dywanami, gałęziami jedliny lustrami i obrazami. Kobiety miały zwykle wspaniałe kreacje, które aż furkotały w powietrzu. Bo karnawał to były prawdziwe żniwa dla krawców, fryzjerów czy perukarzy.

„Lubiłam tańczyć, więc perspektywa bywania na balach miała dla mnie urok (...). Tej zimy, którą opisuję (chodzi o ostatnie miesiące 1911 i pierwsze 1912 r.) moi rodzice wydali dwa bale. Znajomych mieli zbyt wielu, żeby wszystkich zaprosić jednocześnie. Rzecz charakterystyczna: towarzystwo zostało podzielone na dwa zespoły i jeden bal miał charakter przeważnie ziemiańsko-szlachecki, a drugi mieszczański” – wspominała Maria Niklewiczowa. „Wychodząc z założenia, że ludzie bawią się najlepiej i najswobodniej w środowisku, gdzie wszyscy są ze sobą zżyci i dobrze się znają”.

Tańce odbywały się w dużym salonie warszawskiego mieszkania rodziców Marii. „Na każdym z tych bali było po ponad dwadzieścia par (...)” – notowała Maria Niklewiczowa, która w swoich wspomnieniach bardzo szczegółowo opisała m.in. swoje balowe suknie, które dokładnie zapamiętała z czasów młodości. Dlaczego to było dla niej tak ważne? „Zdaję sobie sprawę, że opis sukni balowych może zainteresować jedynie kobiety. Ale niechże moje prawnuki (...) uśmiechną się wyobrażając sobie, jak ich prababka wybierała się na bal”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Polski smog najbardziej szkodzi kobietom!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski