Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Premiera w Teatrze Muzycznym: Koncert z odkryciami (RECENZJA, ZDJĘCIA)

Andrzej Z. Kowalczyk
Mieczysław Sachadyn
Na kolejną w tym sezonie premierę zaprosił w sobotę lubelski Teatr Muzyczny, który zaprezentował koncert „Queen of Opera” według scenariusza Stefana Müncha, pod muzycznym kierownictwem Tomasza Biernackiego.

Gdy wybieramy się na taki koncert jedno możemy zakładać z góry: będzie się nam podobać, albowiem – jak od dawna wiadomo – podoba nam się to, co już znamy. A programy takich koncertów są zawsze układane z utworów najpopularniejszych, znanych nie tylko zagorzałym miłośnikom opery, lecz także tym, których związki z tą dziedziną sztuki są luźne, a kontakty z nią sporadyczne. Wiadomo też, że można oczekiwać wykonań co najmniej dobrych, bowiem występujący w nich artyści prezentują popisowe „numery” ze swojego repertuaru. Czasami zaś otrzymujemy nawet więcej – autentyczne przeżycia artystyczne lub odkrycia nowych, nieznanych nam wcześniej znakomitych wykonawców. Koncert „Queens of Opera” – przy pewnych zastrzeżeniach, o których napiszę później – był właśnie taki.

Prawdziwych przeżyć artystycznych dostarczyły niewątpliwie występy Doroty Laskowieckiej. Znakomita śpiewaczka najpierw ujmująco wykonała arię (akurat spoza „obowiązkowego” repertuaru koncertowego) z „Nieszporów sycylijskich” Verdiego, a następnie wystąpiła z Andrzejem Witlewskim w przepięknym duecie „Si, vendetta” z „Rigoletta”. Powiem więcej – w pochodzącym z tej samej opery mistrzowskim kwartecie to właśnie jej Gilda – choć pozostawała na drugim planie – przyciągała większą uwagę niż znajdujący się niejako w centrum Magdalena i książę Mantui. To zaiste wielka sztuka i wyraz niezwykłej osobowości scenicznej. Do kategorii przeżyć artystycznych zaliczyć należy także duet Anny Barskiej i Kamila Pękali z „Don Giovanniego” oraz dwa występy Agnieszki Wasilewskiej. Debiutująca na lubelskiej scenie artystka fantastycznie wykonała arię „Son pochi fiori” z bardzo rzadko grywanej opery „Przyjaciel Fritz” Pietra Mascagniego, a wcześniej świetnie zaśpiewała poruszającą „O mio babbino caro” z „Gianniego Schicchi” Pucciniego. Nie będzie przesady w twierdzeniu, że sobotni koncert był odkryciem dla lublinian tej artystki.

I nie było to odkrycie jedyne. Odkryciem bowiem były z pewnością występy nowej solistki baletu – Chisato Ishikawy. Podziwialiśmy tę tancerkę najpierw (z Filipem Krzyżelewskim) w klasycznym pas de deux Czajkowskiego w choreografii Balanchine’a oraz Maciejem Marczakiem w tańcu do „Meditation” z opery „Thaïs” Masseneta ze świetną choreografią Violetty Suskiej. W obydwu Chisato Ishikawa imponowała znakomitą techniką i nadzwyczajną wprost lekkością, a przy tym była wręcz uosobieniem wdzięku. Sądząc z owacji zgotowanej tancerce można rzec, że publiczność Teatru Muzycznego ma nową ulubienicę. A żeby zakończyć ten przegląd najlepszych punktów koncertu koniecznie trzeba wspomnieć o chórze, który zaśpiewał dwa utwory: z opery „Nabucco” (ale nie „Va pensiero”, lecz „Gli arredi festivi”) oraz chór Cyganów

z „Trubadura”. Były to wykonania naprawdę bardzo dobre, potwierdzające, że chór to mocne ogniwo zespołu Teatru Muzycznego.

Jednak znaczna część wykonanych w programie „Queens of Opera” utworów nie wykraczała raczej ponad poziom dobrego, w pełni profesjonalnego rzemiosła, co może się wydawać oceną dość surową. Nie wykluczam jednak, że na taki ich odbiór wpływ mogła mieć moja zbyt dobra pamięć, która przechowuje usłyszane wcześniej wykonania wybitne. Nie mogłem nic poradzić na to, że gdy słuchałem np. Małgorzaty Kustosik w arii Azuceny „Stride la vampa” z „Trubadura” natychmiast przypomniałem sobie, jak śpiewała ją Bożena Zawiślak-Dolny. Jej wykonanie nakładało mi się na to właśnie słuchane i – trzeba tak to nazwać – przykrywało je. A takich przykładów z sobotniego koncertu mógłbym podać znacznie więcej.

Ewidentnym nieporozumieniem był natomiast występ kubańskiego tenora Alejandra Aguilery. Głosu wystarczyło mu – ledwie, ledwie – na jedną arię w pierwszej części koncertu. Ale że była to aria Cavaradossiego „E lucevan le stelle”, podczas słuchania której (nieważne właściwie jak wykonanej) każdy czuje się miłośnikiem opery, śpiewak oczywiście otrzymał swoją porcję oklasków. Jednak w drugiej arii – Alfreda z „Traviaty” – to już nie był głos, lecz głosik. Być może usłyszę, że niedyspozycja wokalna to zdarzenie losowe, które może się przytrafić każdemu. Odpowiem więc, że po pierwsze – koncert to nie spektakl z fabułą i usunięcie „numeru” niedysponowanego śpiewaka to nie problem. Po drugie zaś Aguilera, nawet w pełnej dyspozycji, ze swym malutkim, matowym tenorem ze słabą górą powinien w ogóle zrezygnować z niektórych partii. Słynny bon mot: „czego nie dośpiewam, to dowyglądam” nie zawsze bowiem się sprawdza.

I na koniec sugestia do autora scenariusza. Chciałbym doczekać operowego koncertu, który nie będzie się kończył sztampowo, czyli nieśmiertelnym „Libiamo…” albo pieśnią „Time to Say Goodbye”. (Koncerty operetkowe obowiązkowo kończy zbiorowe odśpiewanie „Usta milczą, dusza śpiewa”). Jak chyba każdy lubię te utwory, ale mam wrażenie, iż słucham ich aż nazbyt często, co grozi przesytem. Nie będę podpowiadać, jak można inaczej zakończyć operowy koncert, bo to nie moja rola, ale może warto poszukać. To by dopiero było zaskoczenie…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski