18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Helena Metera - Całe życie dla pedagogiki (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny
Sagi Lubelszczyzny Archiwum rodzinne
Na początku listopada skończyła sto lat. Nauczycielką zapragnęła być już w wieku sześciu lat, później zostawała w "kozie". Helena Metera, opowiada o życiu, poświęconym pracy pedagoga

Wykształciła Pani tysiące dzieci. Jeśli nie osobiście, to dzięki napisanym książkom.
Może i tysiące... Całe życie poświęciłam pracy pedagogicznej. Chciałam być nauczycielką już kiedy miałam sześć lat. Mama posłała mnie na korepetycje do córki sąsiadki. Dziewczyna była w klasie maturalnej i bardzo spodobało mi się jak mnie uczyła. Od tamtej pory też chciałam uczyć.

Spełniło się, ale najpierw było dzieciństwo i te korepetycje.
Urodziłam się w Lublinie drugiego listopada 1913 roku w szpitalu Jana Bożego. Ojciec był wtedy w wojsku i tam zastała go pierwsza wojna światowa. Został wcielony do armii rosyjskiej i trafił do niewoli austriackiej. Był pięć lat na Węgrzech, a w 1918 roku wrócił do domu.

Helenka miała pięć lat i nie znała ojca. Nie bała się?
Pamiętam ten moment powrotu ojca. Możliwe, że mi to często powtarzano i dlatego zostało w pamięci. Nie bałam się, bo widocznie byłam przygotowana. Przez te wszystkie lata mama pokazywała mi zdjęcia i opowiadała o nim. Pierwsze co zrobił, kiedy wrócił, to wziął mnie na kolana i zaczął uczyć wiersza "Powrót taty". Lubił deklamować wiersze, zawłaszcza kiedy odbywały się przyjęcia świąteczne. Przychodziła rodzina i sąsiedzi, wtedy ojciec popisywał się znajomością wierszy.

Czym się zajmował?
Nazywał się Maciej Sulej i był szewcem. Miał z bratem pracownię przy Alejach Racławickich naprzeciwko Ogrodu Saskiego. Bracia nie dogadywali się i tata założył własną pracownię przy ulicy Krochmalnej.

Pewnie niejedne buciki wyszykował swojej córce.
Zawsze miałam ładne buty. Do dziś pamiętam takie dziecięce, zapinane z boku na guziki.

Może inne wspomnienia z dzieciństwa?
Kiedy tata był w wojsku i niewoli, mieszkałyśmy z mamą i babcią na Czwartku. Później, przez jakiś czas też. Mama, miała na imię Franciszka i była pokojówką u państwa Markowiczów. Pan Markowicz zajmował się handlem z Rosją. Oprócz mamy pracowała tam też kucharka, która bardzo mnie lubiła. Zawsze dawała mi mleko, choć właściciele zabraniali picia mleka przez służbę. Mimo to, zawsze mi odlewała do kubeczka i pamiętam taką scenę, kiedy siedziałam za stołem w kuchni z kubeczkiem i weszła pani Markowicz. Natychmiast zakryłam kubek małymi rączkami. Oczywiście zobaczyła, ale nie krzyczała, bo byłam dzieckiem. Obok naszego domu była taka galeryjka, a na niej komórki. Pamiętam zabawy w chowanego. Miałam zakazane przez rodziców, aby tam nie wchodzić i starałam się tego zakazu trzymać.

Była Pani grzecznym dzieckiem.
Tak. Byłam grzeczna i zawsze słuchałam rodziców.

A szkoła?
Pierwsza moja szkoła, to była 22. w Lublinie. Poszłam od razu do drugiej klasy, bo umiałam czytać. Dali mi jakaś gazetę, przeczytałam i stwierdzili, że trzeba dać mnie do drugiej klasy. Nie wyszło mi to na dobre, bo czytać umiałam, ale pisać już nie. Nauczycielka stawiała mi za pisanie same piątki.

No to było jednak dobrze.
Nie, bo wtedy piątka byłą najgorszą oceną, a jedynka najlepszą. Pierwsze miejsce i jedynka. Ostatnie piątka. Kiedyś za karę kazała mi przepisać czterozwrotkowy wiersz. Na szczęście koleżanka z klatki schodowej pomogła mi i przepisała na parapecie w naszej kamienicy. Ratowało mnie czytanie. Z matematyką miałam jednak pewne problemy. Pamiętam jak zostałam w kozie, czyli w klasie po lekcjach, bo nie wiedziałam ile to jest dziewięć razy cztery. Przez geografię też siedziałam w kozie, bo jednego dnia umiałam bardzo dobrze i na drugi dzień wykombinowałam, że już nie będę pytana. Pomyliłam się bardzo, bo nauczycielka mnie zapytała. Ze szkoły jeszcze wspominam do tej pory, jakie było pojmowanie świata dziecka. Nauczycielka tłumaczyła nam, że górale mają inny język. Pomyślałam wtedy, że pewnie innego koloru. Może niebieski. Miałam jakieś dziesięć lat i nie potrafiłam myśleć innymi kategoriami.

Miała Pani rodzeństwo?
Dwie siostry, Irena młodsza ode mnie o siedem lat, Eugenia młodsza o dziewięć lat i Witek młodszy o czternaście lat.

Witek był mały, a Helena dorosła pannica.
Pamiętam spacery z nim aleją pomiędzy dworcem kolejowym a cukrownią. Po obu stronach rosły ogromne sokory. Później, w lipcu 1931 roku wszystkie zniszczyła trąba powietrzna. Była tak ogromna, że poprzewracała nawet wagony towarowe. Byłam wtedy na koloniach z seminarium nauczycielskiego i tata przysłał mi nawet gazetę, w której było to opisane.

Seminarium nauczycielskie.
Znajdowało się obok katedry, po lewej stronie. Stąd, kiedy były lekcje gimnastyki przybiegał ksiądz i z katedry i krzyczał, że podczas mszy słychać w bocznej nawie nasze krzyki. No trudno, żeby sport był bez krzyku i emocji. Lubiłam sport, ale nie wyczynowo. Jedno nigdy w szkole mi nie wychodziło. Przewroty w przód i w tył. Unikałam tego jak ognia. W kolejce zawsze przesuwałam się za koleżanki i zawsze jakoś się udawało uniknąć tych ćwiczeń.

Była z Pani cicha woda.
Nic takiego! A seminarium nauczycielskie? Do dziś uważam, że była to dobra szkoła, która dała nam bardzo dobre przygotowanie do zawodu. Stawiano tam duży nacisk na przedmioty humanistyczne. Z matematyki był profesor, który poświęcił dwadzieścia jeden godzin lekcyjnych, obliczyłyśmy to, na objaśnianiu na czym polega jego metoda nauczania. Bardzo dobrą nauczycielką od przedmiotów humanistycznych była pani Abramowicz. Młoda kobieta, która zastąpiła nauczycielkę o przezwisku Sacharyna.

Szkoła, nauka, sport. Nie słyszę nic o chłopcach.
Nie było! To była szkoła żeńska, ale raz w tygodniu chodziłyśmy po południu na zajęcia chóru. Po zajęciach szłyśmy na Kraka.

Na Kraka?!
Spacer po Krakowskim Przedmieściu. Tam spotykało się chłopców, a właściwie popatrzyło, pouśmiechało się i tyle, ale nie chodziło się z chłopcami.

Większość osób, z którymi rozmawiam, ma zdjęcia ze spacerów po Kraku.
Owszem byli fotografowie i waga. Można się było zważyć, za opłatą oczywiście. Wcześniej, kiedy byłam dzieckiem, miałam duże, żółte koło z giętego drewna z patyczkiem, którym się to koło popychało po trotuarze. Jeździłam tym kołem po Kraku i po Ogrodzie Saskim. Po Saskim spacerowałam z ojcem w niedziele po mszy, a mama robiła obiad. Chodziliśmy do kościoła Jezuitów na msze szkolne. Pamiętam, że ksiądz Woźnicki mówił słabe kazania.

Nawet to Pani pamięta?
Przypominam sobie, że były nudne. Zresztą jego lekcje również były nudne. Szkołę też dobrze pamiętam i większość nazwisk koleżanek z tamtych czasów. Większość nie żyje. Ale mam jeszcze jedną w Łukowie. Jest starsza ode mnie o rok i nadal dzwonimy do siebie. Maria Kurkowska, to nazwisko panieńskie oczywiście.

Skoro o mowa o wieku, to jak się Pani czuje jako stulatka?
Nie mam z tym problemów. Z tym, że uświadomiłam sobie, że kres się już zbliża i pomyślałam, że chcę być spalona. Myślę sobie, że mogą mnie pochować, a ja będę jeszcze żywa. Jak mnie spalą, to będzie na pewno koniec.

Zmieniam temat. II wojna zastała Panią jako dorosłą i świadomą kobietę.
Akurat 31 sierpnia urodziłam syna Krzysia. Przyszedł do mnie mąż i mówi - wojna! Pomyślałam wtedy: - Co tam, wojna! Będą się bili gdzieś tam... Ja mam ważniejsze sprawy na głowie. Dopiero, jak zaczęły lecieć bomby na pobliską elektrownię, to zrozumiałam powagę sytuacji. Wtedy postanowiliśmy uciekać do rodziny męża. Mieszkali w Parysowie koło Garwolina.

Wyobrażałam sobie, że tam będzie bezpiecznie. Poza tym teściowie mieli krowę i wiedziałam, że będzie tam mleko dla dziecka.

Wracam do czasów lubelskich. Pierwsza praca.
Zaczęłam w 1933 roku od bezpłatnej praktyki w szkole numer 3 w Lublinie. Pracowałam rok bezpłatnie. Okropne! Ale zdobyłam doświadczenie. Pamiętam chłopca, który miał dziesięć lat i doskonale znał tabliczkę mnożenia, bo na co dzień sprzedawał cygaretki przy Lubartowskiej. Inny, mały Dawidek, zawsze na zmianę wyciągał paluszek albo dwa. Wreszcie zapytałam go dlaczego. Odpowiedział, że jak idzie na "jeden" to wyciąga jeden paluszek, jak na "dwa" to dwa. Chodziło o toaletę. Później już dostałam pracę etatową w Sadurkach i Baranowie. Klasy były ogromne, po sześćdziesiąt dzieci. Wystarczyło, żeby przekręcali kartki i robił się ogromny szum. Pracowałam też w powiecie garwolińskim w Puznówce i Parysowie. Tam poznałam Czesława, mojego przyszłego męża. Uczył w tej samej szkole. Wojnę spędziliśmy w Parysowie.

Widzę dyplom dla nauczyciela tajnego nauczania. Tego o Pani nie wiedziałem.
To właśnie w Parysowie. Z mężem prowadziliśmy dwie tajne szkoły. Jedna ogólnokształcąca, liceum pedagogiczne, za które byłam odpowiedzialna. Druga zawodowa dla chłopców, którą prowadził mąż. Szkoła była oczywiście ukryta. Wchodziło się na taką galeryjkę, odsuwało się drewniany bal i wchodziło do klasy. Tam były cztery ławki, globus i mapa Polski. W szufladzie biurka była instrukcja obsługi pistoletu, zostawiona przez brata męża, który był w AK. Kiedyś jeden z uczniów chciał się ukryć przed łapanką i uciekł do tej klasy. Niestety, nie udało mu się i Niemcy wpadli tam za nim. Żołnierz zaczął przeglądać szufladę i znalazł instrukcję. Na szczęście ojciec jednego z uczniów miał piekarnię w Parysowie, więc pojechał do Garwolina, dał łapówkę i udało się ocalić szkołę. Machnęli na to ręką, ale o szkole już wiedzieli.

Po wojnie związała się Pani z UMCS.
Najpierw pracowałam w szkole numer 15, a później w liceum pedagogicznym, ale poszłam też na studia pedagogiczne. Mieszkaliśmy wtedy w kuratorium przy placu Litewskim, więc nie miałam daleko i mogłam spokojnie zostawić chłopców na podwórku kuratorium, bo urodził nam się jeszcze jeden syn Zbyszek. Niestety, niektóre wykłady odbywały się w budynku przy ulicy Skłodowskiej i chłopcy musieli zostawać sami, ale jakoś wszystko się układało. Wychowywali się na Litewskim i podwórku kuratorium, a mama studiowała.

Nie bała się Pani o nich.
To były inne czasy i samochodów było mało. Poza tym mąż pracował w kuratorium i miał na nich oko, a chłopcy byli grzeczni. Choć pamiętam, że uciekali z przedszkola.

Słucham?!
Uciekali, bo mówili, że tam jest nudno. "Wypożyczali" z przedszkola karabiny i bawili się na podwórku. Odprowadzam ich do przedszkola, a za moment mąż z okna kuratorium widział chłopców na podwórku. Bawili się w Indian, albo biegali za dorożkami, łapali się ich i ślizgali się za nimi po lodzie.

Teraz proszę o kilka zdań o karierze naukowej.
Od 71 roku pracowałam na Wydziale Pedagogiki i Psychologii UMCS. Tam w ramach pracy doktorskiej opracowałam książkę "Poznaję głoski", w której przedstawiłam metodę analizy słuchowej głosek przed nauką czytania. Chodziło o to, żeby dziecko zanim zacznie czytać, umiało dokonać syntezy głosek.

To chyba nie koniec pracy pedagogicznej?
Na emeryturę poszłam w 1978 roku, ale wtedy nadal pisałam podręczniki dla szkół polonijnych na wschodzie.

O! Mężczyzna przy motocyklu junak. Pozwoli Pani, że znów zmienię temat.
To mój mąż. Czesław lubił jeździć na motocyklu. Tym junakiem jeździliśmy na wakacje nad morze. Poza tym zawsze spędzaliśmy wolny czas aktywnie i często jeździliśmy w góry do Zakopanego.

A dziś?
Dziś lubię odpoczywać i spać. Uwielbiam rozwiązywać krzyżówki. Niestety, wzrok mi już na to nie pozwala, ale często rozwiązuję je z Krzysztofem, moim synem. On czyta hasła z "Angory", a później prze-ścigamy się, kto pierwszy zgadnie.

Sny?
Nie przykładam do nich wielkiej wagi. Czasem mam jakieś na temat okupacji. Wtedy są nieprzyjemne. A tak to jakieś fantazje. Choć zazwyczaj ich nie pamiętam.

Całe życie dla pedagogiki

Helena Metera z domu Sulej, ur. 2.11.1913 roku w Lublinie. Córka Macieja i Franciszki z Bernatów.

W 1932 roku ukończyła seminarium nauczycielskie. W 1951 roku uzyskała stopień magistra w zakresie pedagogiki na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym UMCS, a w 1976 roku doktora nauk humanistycznych.

Pracę zawodową rozpoczęła w 1933 roku w SP nr 3 w Lublinie. W latach 1934-36 pracowała jako nauczycielka w Sadurkach, Baranowie oraz Puznówce. Od 1936 do 1944 roku była nauczycielką w Parysowie koło Garwolina. Podczas wojny - nauczyciel tajnego nauczania. Od 1944 roku uczyła w SP nr 15 w Lublinie, a od 1951 roku w Liceum Pedagogicznym. W 1971 roku zaczęła pracę w Instytucie Pedagogiki i Psychologii UMCS. Od 1976 roku na stanowisku adiunkta. W 1978 roku przeszła na emeryturę. Autorka elementarza "Nauczę się czytać" oraz przewodnika metodycznego. Opracowała "Ilustrowany słownik języka polskiego" oraz podręcznik "Uczymy się języka polskiego przy współpracy nauczycieli w Szwecji". Autorka wielu artykułów i publikacji naukowych. Po przejściu na emeryturę opracowywała podręczniki dla szkół polonijnych. Wizytowała szkoły polonijne w Nowym Jorku, Londynie, Sztokholmie, Grodnie, Wilnie i Dyneburgu.

Odznaczona między innymi Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Codziennie rano najświeższe informacje z Lubelszczyzny prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski