18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Samochody, pochody, migracje i odpusty (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Pan Henryk Anyż pamięta swój pierwszy samochód, którym jeździł jako pięciolatek, pochód pierwszomajowy, pierwsze odpusty oraz mały warsztat, w którym wspólnie z ojcem naprawiał stare motocykle. Pani Janina Anyż wspomina kolejne podróże i przeprowadzki swojej rodziny, ojca, który nie chciał prowadzić gospodarstwa na Dolnym Śląsku i wioski wokół Lublina. Opowieści lubelskiej rodziny, która od ponad dwudziestu lat zajmuje się kramarstwem, wysłuchał Marcin Jaszak.

Rok 1956 i artykuł w "Sztandarze Ludu": "...Obywatel Jan Anyż zbudował samochód. Wprawdzie nie nowoczesnego olbrzyma, pożeracza kilometrów, tylko mały dwuosobowy pojazd dla dzieci, ale jest to prawdziwy samochód z motorkiem dwutaktowym...". Uznał Pan, że czas przypomnieć tę historię?
Pomyślałem, że warto. Taka ciekawostka. Historia mojego ojca, który od zawsze mieszkał w Lublinie i pasjonował się motoryzacją. Ja wychowałem się w tej pasji i wspólnie z ojcem wiecznie remontowałem jakieś motocykle albo samochody w małym warsztacie ojca. Tu mam zdjęcie mojego pierwszego pojazdu. Tata skonstruował mi rowerek trzykołowy, który nie był napędzany łańcuchem tylko specjalnym mechanizmem obrotowym. Taki patent miał radziecki samochodzik dla dzieci. Miałem wtedy jakieś trzy lata. Ojciec skonstruował mi też mały motocykl, zrobiony na bazie rowerka dziecięcego. Jeździłem nim dopóki się nie przewróciłem. Motocykl przygniótł mnie i cylinder odsmażył mi się na łydce, bo byłem za mały, żeby się spod niego podnieść. Wtedy matka powiedziała, że koniec jazdy.

A kilka lat później obywatel Jan Anyż wybudował dla syna kolejny pojazd napędzany silnikiem.
No właśnie. Tata ten samochodzik nazwał Smyk. Był zrobiony ze sklejki. Z tyłu miał silnik o pojemności 100 centymetrów od motocykla sachs. Miał normalne sprzęgło, hamulec, gaz i lewarek do trzech biegów. Smyk rozwijał prędkość około 60 kilometrów na godzinę. Nasze zdjęcie z samochodem i krótki tekst ukazał się w "Sztandarze Ludu" tuż przed świętem 1 Maja. Potem ja jako pięcioletni dzieciak tym autkiem jechałem na czele pierwszomajowego pochodu.

Ojciec pozwalał takiemu małemu smykowi kierować tym wynalazkiem?!
Blokował mi trzeci bieg, żebym za szybko nie jechał. Wtedy autko rozpędzało się tak do czterdziestki.

Ten pochód pierwszomajowy, to musiało być duże wydarzenie dla dziecka.
Oj, tak. Do tej pory pamiętam, ten tłum po bokach pochodu i biegnące dzieciaki. Bałem się, że maszyna, która była za mną, w końcu mnie przejedzie. To był jakiś potężny pojazd napędzany silnikiem na gaz drzewny. Tata mówił mi wcześniej, że ten pojazd bardzo długo hamuje, bo jak zaczynał hamować przy katedrze, to jechał ulicą Zamojską i zatrzymywał się dopiero na Przemysłowej. Dlatego się bałem, że na mnie najedzie. Z tego co wiem, to ten pojazd to jakiś zabytek z FSC. Założenie było takie, że ja w Smyku z synem tego dziennikarza, który pisał artykuł, jako przedstawiciele postępu i młodości jedziemy na przedzie, a za nami właśnie ta historyczna maszyna.

Czyli typowy pochód pierwszomajowy. Udało się wyprodukować więcej tych Smyków?
Skąd! To był jedyny. W tamtych czasach nie było szans na taką produkcję.

A warsztat, o którym Pan mówił? Przecież tam ojciec mógł budować te autka.
Jaki tam warsztat?! Mieszkaliśmy przy ulicy Okopowej w barakach, a warsztat to mała komórka i duża ławka przed nią. Tam remontowaliśmy głównie motocykle, które udawało się odkupić od chłopów na wsi. Stare, wyciągane ze stodół motocykle. BMW, zündappy, a nawet harleye.

Już wtedy takie można było znaleźć?
Wiele takich maszyn zostało po wojnie. Ludzie chowali je w stodołach, bo były niesprawne albo zwyczajnie nie mieli na nie papierów. Jak się udało taki odkupić, to potem tygodniami remontowaliśmy go w tej komórce. Proszę sobie wyobrazić, że szlify tłoków i cylindrów robiliśmy papierem ściernym na trzonku od młotka.

To potem jeździło?
I to jeszcze jak! Po remoncie ja robiłem jazdę próbną. Jeśli przejechałem wcześniej wy-tyczoną trasę bez usterki, to ojciec z radości pił z kolegą dwa dni, aby uczcić sukces kolejnego wyremontowanego motocykla. Samochody też zdarzało nam się remontować. Mieliśmy osobową ifę, a potem dekawkę, czyli DKW. Drzwi z dykty, błotniki metalowe, a reszta z dermy. Silnik dwucylindrowy z ogromnym iskrownikiem w środku. Skomplikowane i trudne w naprawie. Ta pasja motoryzacyjna mi została. Od 1967 roku byłem kierowcą. Najpierw jeździłem lublinem z FSC. Ciężarówka miała jeszcze wycieraczki poruszane dźwigniami i drewniane drzwi. Potem byłem blacharzem. Więc, mówię zawsze, że jeśli nie jeździłem, to leżałem pod samochodem.

Ta warszawa na zdjęciu to Państwa wesele?
To z czasów, kiedy już byłem z moją żoną. Początek lat siedemdziesiątych. Ona była starościną na weselu u kuzynki, a ja kierowałem tym autem.

Pewnie na to auto podrywał Pan przyszłą żonę?
Ha, ha. Nie. Warszawa była jej, a ja w tamtych czasach miałem motorower Osa, a potem czerwoną wueskę. Poznaliśmy się zupełnie inaczej. Janina mieszkała na tym samym osiedlu i miała małego psa. On przychodził do naszego warsztaciku i tak przez tego psiaka się poznaliśmy. Wzięliśmy ślub w 1970 roku.

Te blizny na Pana twarzy to też pasja samochodowa?
Pasja i zawód. Pamiątka po wypadku z 1989 roku. Jechałem wtedy osiemnastotonowym jelczem. Samochód z przyczepą z naprzeciwka wyprzedzał ciągnik. Udało mu się wyprzedzić, ale przyczepa została jeszcze na moim pasie i uderzyłem w nią. Oprócz twarzy uszkodziłem poważnie kolana.

Pasja, siłą rzeczy, musiała się zakończyć.
Zakończyła się. Od tamtego czasu zajmuję się kramarstwem.

Zaraz! To taki fach jeszcze istnieje? Co się teraz sprzedaje?
Jak to na odpuście. Pierścionki, samochodziki, kapiszony, korkowce, piłeczki, no a ostatnio to traktory plastikowe, lalki i tego typu zabawki. Bo cały urok i tajemnica tkwi w tym, że jest to z odpustu. Ludzie kupują tak zwane "odpustowe". Obok odpustu może być sklep z lodami, ale jak jestem na odpuście, to mam jeść loda ze stoiska odpustowego i kupić zabawkę od kramarza. To po prostu tradycja. Pamiętam, że kiedyś na odpuście na świętego Jana, jakiś ksiądz z Puław chodził i zapraszał kramarzy do swojej parafii. Mówił: - Zapowiadam u siebie, że będą kramarze, a od dwóch lat żaden kramarz do nas nie przyjechał!

Może to naiwne pytanie, ale jak to się robi?
Muszę powiedzieć, że to coś zupełnie innego niż handlowanie na targach. Bo odpust to odpust i mają być tam takie produkty, a nie inne. Poza tym jest to zajęcie sezonowe. Zaczynamy zaraz po Wielkanocy, a kończymy pod koniec października, choć odpusty są jeszcze w grudniu. Kiedy zaczynaliśmy, to było trudno. Jeśli nie znali cię w branży, to nie mogłeś kupić na przykład korkowców, bo producent nieznajomego nie wpuszczał na podwórko. Pierścionki kupowało się wtedy na kilogramy. Ja, jako początkujący, poprosiłem u producenta sto pierścionków. On mi na to: - Człowieku, powiedz, ile chcesz, bo nie wiem! Szufelkę, dwie. Trzy...?!

Mówi Pan, że jesteście rodziną kramarską?
Można tak powiedzieć, bo nasi synowie z rodzinami też się tym zajmują podczas sezonu. Ale my mamy krótkie tradycje. W Polsce są rodziny, które od kilku pokoleń zajmują się kramarstwem. Myślę, że w takiej rodzinie dowiedziałby się pan więcej o kramarstwie.

Saga kramarzy lubelskich na razie się tworzy. A Pana dziadkowie?
Niestety, niewiele wiem. Poza tym, kiedy zmarła moja matka, wszystkie zdjęcia gdzieś zaginęły. Ale moja żona ma ciekawe stare zdjęcia. Ta rodzina krążyła po świecie, choć jej część od dawna mieszkała w Lublinie. Właśnie dlatego Janina w końcu tu wróciła.

Pani Janino, może na początek parę słów o tym samochodzie.
Ha, ha. Pytał pan mojego męża, czy poderwał mnie na samochód. To bardziej ja mogłam go na samochód poderwać. Najpierw miałam syrenkę, a potem mama kupiła mi warszawę. Od zawsze jeździłam.

A te podróże Pani rodziny po świecie?
Takie były czasy. Ojciec, Władysław Bizunowicz urodził się w Wilnie w 1923 roku, a mama, Helena Mendykowska urodziła się w 1922 roku w Kosarzewie koło Lublina. Wzięli ślub w 1945 roku w Lubaniu na Dolnym Śląsku.

Czyli zaczyna się historia. Musieli się jakoś spotkać, a przede wszystkim dojechać na ten Śląsk.Mama w 1945 roku wróciła z robót z Niemiec. Była tam około trzech i pół roku. Najpierw wywieźli ją tu, na Majdanek. Przesiedziała około dwóch tygodni, a stąd przetransportowano więźniarki do Niemiec. Kiedy wróciła, to zaproponowano jej na Śląsku pracę tłumaczki. Choć nie miała wykształcenia, to język niemiecki zdążyła poznać na robotach. Z kolei ojciec został wysiedlony z Wilna w 1945 roku. Tam w jakimś czterdziestym roku też miał być wywieziony na roboty do Niemiec. Udało mu się jednak uciec i trafił najpierw do partyzantki, a potem do wojska. Był radiotelegrafistą. Odniósł poważne rany i jako inwalida wojenny dostał osadnictwo wojskowe na Śląsku. Dostał gospodarstwo rolne zaraz obok czeskiej granicy. Tam poznał Helenę i jakiś czas próbowali gospodarzyć. Mój tata jednak był z miasta, to cóż on tam wiedział o takim zajęciu. Pewnie zobaczył tam pierwszy raz widły czy łopatę. Moja mama trochę próbowała ratować to gospodarstwo, ale w końcu podjęli decyzję, że się stamtąd wyprowadzają. Oddali z powrotem to gospodarstwo, zabrali graty i pojechali do Szczecina. Kiedy w 1951 roku wyjeżdżaliśmy, miałam jakieś dwa miesiące.

To stare zdjęcie też pochodzi ze Śląska?
Nie. To ojciec mojej matki, Antoni Mendykowski. Zdjęcie zrobione we Francji jeszcze przed drugą wojną.

Kolejna wędrówka w Pani rodzinie?
Dziadek wyjechał tam w poszukiwaniu pracy w 1927 ro-ku, a babcia Agnieszka została w Kosarzewie z dziećmi. Dziadek pracował w sadach, przysyłał rodzinie pieniądze i czasem przyjeżdżał do Polski. Podczas wojny babcia Agnieszka zmarła, a Antoni ożenił się we Francji po raz drugi. Nie wrócił do Polski, bo dzieci były odchowane i poszły już wtedy swoją drogą. Mieszkał do końca życia we Francji i tam dorobił się znacznego majątku.

Wróćmy do wyjazdu Pani rodziców. Skąd pomysł z tym Szczecinem?
Rodzina ojca była tam osiedlona. My najpierw mieszkaliśmy u jego siostry, a potem mama wystarała się o mieszkanie w śródmieściu. Tata pracował w fabryce Junaka w straży fabrycznej, mama była gospodarzem rejonu na jednym ze szczecińskich osiedli, a ja się uczyłam. Tu mam zdjęcia z kolejnych klas szkoły podstawowej. Znałam Szczecin lepiej niż dziś Lublin. Kiedy tu przyjechaliśmy w 1964 roku, nic tu nie było. Wokół była wieś. Pomyślałam, gdzie oni mnie przywieźli. No, ale się przyzwyczaiłam. Potem spotkałam męża. W 1971 roku urodził nam się syn, za trzy lata następny i tak jakoś leci.

A kramarstwo?
Ha, ha. Mąż sprzedaje samochodziki, a ja lalki. Zapraszamy pana już od wiosny na odpusty. Może dowie się pan czegoś więcej o sagach lubelskich rodzin kramarskich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski