Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Mikulski: Czas spędzony w Lublinie wspominam bardzo dobrze

Andrzej Z. Kowalczyk
Stanisław Mikulski: - Generalnie nie mam żalu do swojego losu, do przebiegu mojej kariery. Co nie znaczy, że postawiłem już końcową kropkę. Jeśli pojawią się ciekawe propozycje, może jeszcze pokażę się na ekranie.
Stanisław Mikulski: - Generalnie nie mam żalu do swojego losu, do przebiegu mojej kariery. Co nie znaczy, że postawiłem już końcową kropkę. Jeśli pojawią się ciekawe propozycje, może jeszcze pokażę się na ekranie. Małgorzata Genca
- Generalnie nie mam żalu do swojego losu, do przebiegu mojej kariery. Ze Stanisławem Mikulskim, znakomitym aktorem teatralnym i filmowym, rozmawia Andrzej Z. Kowalczyk.

Pierwsze lata Pańskiej długiej kariery scenicznej związane są z lubelskim Teatrem im. J. Osterwy. Co spowodowało, że wybrał Pan właśnie Lublin?To nie ja wybrałem Lublin, tylko Lublin wybrał mnie. Przyjechałem tu w końcu 1951 roku, bo tu powstawał Zespół Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Ja w tym czasie nosiłem mundur, byłem żołnierzem, i zostałem oddelegowany do niego w charakterze recytatora, konferansjera, prezentera - coś w tym rodzaju. I od tego czasu, przez cały rok 1952 w tym zespole występowałem. Pod koniec 1952 roku w Teatrze Osterwy, w czasie prób do "Poematu pedagogicznego" Makarenki, jeden z aktorów poważnie zachorował i nie było kim go zastąpić. Ponieważ poznano mnie już z pracy w zespole, dyrekcja teatru zwróciła się do mojego dowódcy z prośbą o wypożyczenie mnie, żebym zastąpił owego chorego kolegę. Tak się zaczęło. Zrobiłem to zastępstwo i - kiedy dwa lub trzy miesiące później zwolniono mnie z wojska - już pozostałem w teatrze.

W Lublinie spędził Pan dwanaście lat, tworząc w tym czasie wiele wybitnych kreacji, jak Makbet, Cyd czy Sułkowski. Jak Pan po latach wspomina ów lubelski okres?Wspominam niesłychanie sentymentalnie. Uważam go za czas bardzo dobry, jeśli chodzi o całą moją karierę teatralną. Jak był pan uprzejmy powiedzieć, rzeczywiście zagrałem tu szereg znaczących ról, na które w innych teatrach, zwłaszcza warszawskich, musiałbym czekać wiele lat. Co nie znaczy, że nie dałbym rady ich zagrać. Rzecz w tym jednak, że tam była do nich kolejka. W każdym teatrze było przynajmniej po kilku aktorów grających pierwsze skrzypce, obsadzanych w głównych rolach. Tutaj zaś było nas dwóch: Janek Machulski (nieżyjący już, niestety) i ja. Dlatego tych tak ważnych gatunkowo ról, których nie powtórzyłem później w Warszawie, mogłem w Lublinie zagrać tak dużo. Ale nie mogę narzekać, bo także w stołecznych teatrach grałem dużo i były to role, o których wielu aktorów wręcz marzy.

Częścią lubelskiej legendy teatralnej są opowieści o tym, jak to damska część publiczności podzieliła się na fanki Mikulskiego i Machulskiego. To sugeruje ostrą rywalizację. W wydanej na 40-lecie Teatru Osterwy książce jest zdjęcie ze sztuki "Montserrat", na którym... policzkuje Pan Jana Machulskiego. W rzeczywistości jednak nie było chyba tak źle...Oczywiście, że nie! Moje relacje z Jankiem układały się zawsze bardzo dobrze. Chociaż bywało, że byliśmy obsadzani w tych samych rolach, nigdy nie było między nami żadnej niezdrowej rywalizacji ani zawodowej zawiści. Powiedziałbym, że była to miła, koleżeńska konkurencja. Na pewno dopingująca do stałego doskonalenia warsztatu. Z efektami, bo był to czas, kiedy systematycznie zdobywaliśmy na przemian nagrody aktorskie na Ogólnopolskich Spotkaniach Teatralnych: Janek za rolę w sztuce "Archaniołowie nie grają w bilard", ja zaś za Sułkowskiego i właśnie Montserrata. A i wspomniane przez pana wielbicielki także "podzieliły się" nami jakoś sprawiedliwie…

Później, już po odejściu z Lublina, spotkał się Pan z Janem Machulskim na planie filmu "Pogoń za Adamem". Czy były także inne spotkania artystyczne?Wie pan, to trochę dziwne, ale nie. Dziwne, bo pracowaliśmy razem w warszawskim Teatrze Polskim, ale jakoś tak się złożyło, że nie weszliśmy razem na scenę w jednej sztuce. Zapewne dlatego, że Janek był tam krótko, tylko przez jeden sezon. Spotykaliśmy się oczywiście przy różnych okazjach, ale wspólnie już nie zagraliśmy. Może szkoda…

W naszej rozmowie nie unikniemy oczywiście "Stawki większej niż życie", która wszak stała się punktem zwrotnym Pańskiej kariery. Nie będę jednak pytać o sam serial, lecz o to, co było później. Rola kapitana Klossa przyniosła Panu oszałamiającą wręcz popularność, ale sam Pan powiedział w jednym z wywiadów, że po niej filmowcy przestali Pana zatrudniać.Rzeczywiście, film o mnie zapomniał, a raczej: zrezygnował ze mnie. Myślę, że wynikało to z braku - jak byśmy dziś powiedzieli - podejścia marketingowego. Państwowy producent nie przywiązywał wówczas wielkiej wagi do wyników ekonomicznych; do tego, czy publiczność chodzi na jakiś film, czy nie. Reżyserzy w dużo mniejszym niż dzisiaj stopniu przy ustalaniu obsady zwracali uwagę na popularność aktorów. Jakby nie było tej świadomości, że to właśnie oni, ci najpopularniejsi, najbardziej lubiani, przyciągają do kin widzów. Gdyby wówczas, w tym szczytowym okresie mojej popularności, obowiązywały takie reguły jak teraz, miałbym z pewnością co roku po kilkanaście propozycji. Co ciekawe - dobrze to rozumieli nasi sąsiedzi w Czechosłowacji, Związku Radzieckim czy na Węgrzech, gdzie "Stawka…" także była emitowana w telewizji. Im Kloss nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie - potrafili wykorzystać popularność serialu i dostawałem stamtąd mnóstwo propozycji. W Polsce było dokładnie odwrotnie. Wielu reżyserów, do których zwracałem się, aby mnie obsadzili w jakimś filmie, odpowiadało: "Nie. Widz się przyzwyczaił, że widział cię w "Stawce…" i chce takiego Mikulskiego". A to bzdura, bo przecież wieloma rolami teatralnymi dowiodłem, że mogę i potrafię zagrać nie tylko Klossa.
Wśród tych niezbyt licznych filmów, w których Pan zagrał w Polsce po "Stawce…" był jednak obraz kultowy, czyli "Miś" Stanisława Barei.Zabawna sprawa - ja w ogóle zapomniałem o tej roli, a właściwie epizodzie. Może nawet istotnym, bo rozwijającym akcję, ale jednak tylko epizodzie. Kiedyś na ulicy jakiś znajomy zagadnął mnie słowami: "Witaj Wujku Dobra Rada". - Jaki wujku? O co ci chodzi? - zapytałem. - No co ty, nie pamiętasz "Misia"?! - usłyszałem. No, nie pamiętałem. Ale najwyraźniej nie było to złe, skoro zapamiętali inni. I nie byłem tam Klossem…

W przywołanym już wywiadzie powiedział Pan, że w przeciwieństwie do filmu nie zdradził Pana teatr. Mam jednak wrażenie, że i na scenie nie było łatwo uwolnić się od wykreowanego przez serial wizerunku. Witold Filler w poświęconym Panu szkicu napisał, że krytycy starali się wyciągać jakieś rzekome Klossowskie rysy z granych przez Pana postaci, a publiczność - przeciwnie - była rozczarowana, gdy nie mogła ich odnaleźć.Tak było. Mam cały szereg recenzji ze spektakli, w których grałem, w których wytykano mi rolę Klossa. Pamiętam tytuł jednej z nich: "Szekspirowskie poklossie". Nie wiem, dlaczego tak się działo. Bo przecież, jeśli grałem Cyrana de Bergerac, Mackie Majchra w "Operze za trzy grosze", Petruchia w "Poskromieniu złośnicy" czy kogoś jeszcze innego, to co ma do rzeczy fakt, że zagrałem wcześniej oficera Abwehry? A jednak z uporem mi to wypominano. Chyba tylko dlatego, że ta rola tak mocno podziałała również na krytyków, iż nie mogli się od niej uwolnić i zapomnieć o niej. Ale - jak powiedziałem wcześniej - narzekać za bardzo nie mogę, bo dane mi było zagrać wiele ciekawych i ważnych ról, także takich, którymi zaskakiwałem widzów. Największą frajdę sprawiały mi role, w których mogłem się zmienić, przebrać. I bywały to czasem takie przebrania, że nie poznawała mnie nie tylko publiczność, ale nawet krytycy. To była naprawdę wielka satysfakcja.

Ma Pan w dorobku ponad sto ról teatralnych oraz kilkadziesiąt filmowych. I choć Pańska książka, przy okazji promocji której spotkaliśmy się w Lublinie, nosi tytuł "Niechętnie o sobie", zadam pytanie osobiste: Czy czuje się Pan artystą spełnionym, czy też czegoś jednak zabrakło?To jest pytanie, którego nie należy zadawać aktorowi. Żaden nie powie panu, że czuje się spełniony. Bo zawsze jest to poczucie, że jeszcze chciałoby się coś zrobić, zagrać coś nowego. I czasem takie możliwości się pojawiają. Nie dalej jak dwa tygodnie temu odebrałem telefon z propozycją zagrania w pewnym filmie. Przysłali mi scenariusz, który jednak mnie nie zainteresował, a poza tym okres zdjęciowy kolidował z moimi wcześniejszymi planami, między innymi z wizytą w Lublinie, i roli nie przyjąłem. Ale kto wie, czy jutro, za tydzień, czy za miesiąc nie dostanę takiej propozycji, której nie odrzucę. Bo każdy epizod może się okazać tak pamiętny, jak ten w "Misiu". Generalnie nie mam żalu do swojego losu, do przebiegu mojej kariery. Mogę powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowany. Co nie znaczy, że postawiłem już końcową kropkę. Jeśli pojawią się ciekawe propozycje, może jeszcze pokażę się na ekranie.

Czego życzę Panu i widzom. Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski