Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bolszewik w kartoflach

Hanna Pawłowska
Domowe archiwa mieszkańców Lublina skrywają czasem prawdziwe skarby. Przechowywane przez rodzinę Tomaszewskich dwa zeszyty odręcznych zapisków z czasu wojny 1920 roku zawierają autentyczne przeżycia uczestnika tej wojny, Stanisława Piątkowskiego. Jego wojenny pamiętnik jest barwnym opisem wydarzeń, okraszonym nutą filozoficznej refleksji i humoru.

Stanisław Piątkowski urodził się w 1892 roku w Opolu Lubelskim. Osiedliwszy się w Lublinie objął urzędniczą posadę. W 1920 roku zgłosił się do formowanego przez mjra Feliksa Jaworskiego 2 Lubelskiego pułku jazdy ochotniczej. Brygada Jazdy Ochotniczej miała być odwodem koncentrującej się nad Wieprzem grupy uderzeniowej marszałka Piłsudskiego. Wybrane fragmenty pamiętnika Stanisława Piątkowskiego dobrze oddają atmosferę wydarzeń z lipca i sierpnia owego pamiętnego 1920 roku.

W Lublinie

Wychodzimy z kolegami na miasto. Z dala dochodzą nas dźwięki muzyki. Pryncypalną ulica nadciąga kilka oddziałów wojska ze sztandarami i muzyką na przedzie, za nimi sunie wielotysięczny tłum, niosąc transparenty z napisami: „Do broni!”, „Niech żyje armia ochotnicza!”, „Wszystko dla zwycięstwa!” i śpiewając patriotyczne pieśni. Ponad tłumem góruje kilka samochodów ciężarowych, napełnionych młodzieżą akademicką, która z zapałem nawołuje do wstępowania do wojska, rozrzucając przy tym dookoła mnóstwo odezw.

Wznoszono okrzyki na cześć Polski, armii i jej wodza. W specjalnie urządzonym kiosku sprzedawano „Pożyczkę Odrodzenia Polski”. Powziąłem stanowcze postanowienie zaciągnięcia się do szeregów (z myślą tą nosiłem się od dawna), bez oglądania się na kolegów, którzy się jakoś zdecydować nie mogli.

W koszarach

Koło południa udałem się do kancelarii formującego się pułku jazdy. Przyjęto mnie chętnie, bez żadnych formalności, zaliczono do kategorii A i skierowano do szwadronu.(...) Plutonowy wciągnął mnie na swą listę, wyznaczył mi łóżko, wydał nowy siennik, koc, manierkę i kartkę na „fasunek”. Zachciało mi się jeść, idę więc po ów „fasunek”. Otrzymuję pół bułeczki białego chleba i dobre ćwierć funta marmolady. Ależ to wcale nieźle! Wracam do koszar i biorę się za pałaszowanie. Zaledwiem położył swą marmoladę, gdy setki much najrozmaitszych kalibrów i odmian rzuciło się na nią, oblepiając ją dookoła. Siadają mi bez pardonu na nosie, spacerują najspokojniej po całej twarzy. „Niech was cholera weźmie!” – krzyknąłem zirytowany, wrzucając swe zapasy do walizy.

Pierwsza noc w koszarach. Próbowałem usnąć, często jednak ostre ukłucia zmuszały mnie do bezustannego poruszania się. To szelmowskie pchły. Były one drugą plaga tych koszar, po muchach. Masami gnieździły się w siennikach, a choć mój był świeżo wypchany, to jednak zwęszyły go już i nową ofiarę, napłynęły całe legiony i obecnie wyprawiały istne harce na mej skórze, pastwiąc się niemiłosiernie. Broniłem się zawzięcie, urządzałem zasadzki, wypady i gdy która wpadła mi w ręce – trup. Ginęła w mękach. To jednak innych nie odstraszało. Mój nowy kolega widząc mą rozpaczliwą, a beznadziejną walkę, pospieszył mi z odsieczą, ofiarowując perski proszek czy coś w tym rodzaju.

Na ćwiczeniach

Nazajutrz po śniadaniu ćwiczenia konne plutonami, na zmianę. Trójkami wjeżdżamy na plac ćwiczeń, a następnie pojedynczo jeździmy stępa dookoła. Pada komenda: „Zrzucić strzemiona!” Dreszcz mnie przechodzi. Już wiem, co to znaczy i czym to pachnie. Zrzucam jednak, wciskam się możliwie głęboko w siedzenie, szukam mocnego oparcia dla kolan. „Kłusem!” Podskakuję na siodle, tłukę się niemiłosiernie, z trudem utrzymuję równowagę. Od czegóż, do pioruna, są strzemiona, jeśli nie wolno na nich się opierać? Jestem wściekły. A tymczasem cała zgraja kaprali i plutonowych pogania nasze konie, zmuszając je do szybszego biegu i wciąż wrzeszcząc: „Pięty do konia! Palce do góry! Kolanami się trzymać!” Czuję, że cały mój mechanizm wewnętrzny jest kompletnie zrujnowany, nawet mózg gdzieś w dół spłynął i tworzy z tym wszystkim jedną zbitą masę. A o mojej tylnej części ciała niech dzieje lepiej zamilczą. Powiem w sekrecie: befsztyk.

Następowały inne, niemniej karkołomne numery: fikanie koziołków z konia skakanie przez rowy, przeszkody, cięcie szablą w czasie jazdy itp. Wszak mieliśmy się wkrótce przeciwstawić kawalerii Budionnego, tak znakomicie wyćwiczonej w jeździe i władaniu bronią.

Ćwiczenia wprawdzie odbywały się codziennie, lecz wszystko to szło nie dość spiesznie. Podoficerów było moc. Ten służył w rosyjskiej armii, tamten w austriackiej, inny w niemieckiej lub nawet francuskiej, prawie wszyscy w formacjach legionowych Piłsudskiego, Muśnickiego czy Hallera i każdy starał się stosować znany sobie najlepiej system ćwiczeń. To ogromnie zniechęcało ochotników.

Wreszcie pewnego dnia przybyło do nas dwóch instruktorów, młodych podchorążych, delegowanych zdaje się przez Dowództwo, i ci ujęli całą organizację w swe energiczne ręce. Ćwiczenia poszły raźniej, zaprowadzono rygor, ściągnięto więcej broni, wydano nam ładunki, nowe umundurowanie (amerykańskie), obuwie, bieliznę, a nawet ostrogi.

Na front

Tegoż jeszcze dnia mieliśmy wyruszyć. Na front czy na inne locum – nie wiedzieliśmy. Był to pamiętny dla mnie dzień 8 sierpnia, zatem miesiąc prawie upłynął od chwili mego wstąpienia do wojska.

Do południa gorączkowo szykowano się do drogi. Rozdano konie, siodła, koce, trochę lanc, szabel. Pozostałe siodła, karabiny, nasze rzeczy, kancelarię, ładowano na wozy. O 4.00 po południu ruszamy. Na przedzie szwadrony konno, za nimi oddział karabinów maszynowych, w końcu wozy (...) Trzeciego dnia, koło południa, wjeżdżamy w mury Lublina. We wzorowym porządku przeszliśmy Zamojską, Królewską, Krakowskim Przedmieściem. Zatrzymaliśmy się daleko za Warszawską Rogatką i rozłożyli na polu, tuż przy samej drodze.

Na drugi dzień stanęliśmy w Garbowie. Po drodze rekwirowaliśmy po wszystkich majątkach lepsze konie. W zamian zostawialiśmy swoje najgorsze. W Garbowie był niewielki skład broni. Tu oddaliśmy swe karabiny rosyjskie, a wydano nam nowe, wprost ze skrzyń, karabiny angielskie, lance francuskie, szable niemieckie i austriackie. Jedynie siodła pozostawiono nam te same, amerykańskie.

Z Garbowa ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się w dużej wsi. Oznajmiono nam zbiórkę konno, lecz bez broni. Stoimy w jednej linii, trzymając konie w cuglach. Specjalna komisja przegląda konie, ustawiając oddzielnie wybrane. W jakim celu? Dowiadujemy się wreszcie, że ci, których wybrano, mają dziś jeszcze wykonać śmiały wypad na tyły nieprzyjacielskie. Drżałem na myśl, że mogą mi zabrakować mą szkapę, gdyż była nieco odparzoną i tym sposobem minie mnie udział w tak ponętnej, choć niebezpiecznej wyprawie. Na szczęście znalazłem się w liczbie wybranych. Tych było około 250. Otrzymaliśmy potrójną porcję „fasunku”, konie owsa po same uszy i o zachodzie słońca ruszyliśmy w pochód .

Pod Kockiem

Szliśmy szeroką, piaszczystą drogą, wśród gęstych lasów. Po kilku godzinach dogoniliśmy długie, ciągnące się bez końca tabory i artylerię I dywizji piechoty legionowej. Rozeszła się pogłoska, że w tym miejscu właśnie bawi „Dziadek” – Naczelny Wódz, z którym dowódca nasz miał konferować i przedstawić mu swój plan. Noc spędziliśmy w lesie, w pobliżu Wieprza, z zachowaniem większej czujności i ostrożności. O 5.00 rano przeszliśmy wpław przez Wieprz, most był bowiem w przeddzień spalony przez bolszewików. Doszliśmy do pobliskiego Kocka. Po drodze ujrzałem leżącego przy płocie pierwszego trupa bolszewickiego. A więc jesteśmy na froncie? To tak wygląda? Nie, to być nie może! Gdzież linia frontu, okopy, druty kolczaste, oddziały wojsk, strzelanina?

Zajęliśmy Kock i nie zatrzymując się walimy dalej. Daleko, pod lasem, majaczą sylwetki kilkunastu zmiatających bolszewików. Idziemy spiesznym marszem na Borki, osaczamy je i z kilku stron jednocześnie uderzamy. Pierwsze strzały... Jeden z ułanów słania się a następnie zwala z konia, drugi... Wpadamy do miejscowości z wzniesionymi do cięcia szablami. Dopadamy bolszewików. Poddają się. Wpada nam w ręce cały sztab brygady z komisarzem naturalnie, moc sprzętu, personel sanitarny, do 60 sztuk bydła i przeszło setka bolszewików.

Radzyń zdobyty

W pół godziny byliśmy już w drodze do Radzynia. Bolszewicy byli już widocznie uprzedzeni i oczekiwali nas, gdyż z daleka zaczęli bić z kulomiotów, a po chwili z karabinów ręcznych. Szybko dzielimy się na kilka oddziałów i oskrzydlającym manewrem, rozsypani w tyralierę, pędzimy na miasto. Spostrzeżono ten manewr, strzały się wzmogły. Kilka koni wraz z jeźdźcami pada. Przestrzeń dzieląca nas od miasta szybko się zmniejsza. Raptownie strzały milkną. Konie rwą już z głośnym dźwiękiem podków po bruku miejskim. Wyławiamy po ulicach nie broniących się już wrogów, wyciągamy ich za łeb z domów, ściągamy z wieży dwa kulomioty. Miasto nasze, stu kilkudziesięciu jeńców, tabory. Dużo szelmostwa zdążyło jednak zwiać, uciekli też komisarze.

Ludność wysypała się na ulice, z radością w oczach biegnie do nas, z rozczuleniem ściska nam ręce, całuje konie. Młode dziewczęta wręczają nam kwiaty. Znalazł się i ksiądz, i rabin, i rajcy miejscy. Przezorne gosposie pomyślały i o posiłku dla nas. Wynosiły nam kawę, chleb, masło, ser, wędliny. Wściekle głodni pożeraliśmy wszystko jak wilki.

Zasadzka na kartoflisku

Do Kąkolewnicy – olbrzymiej, ciągnącej się z obydwu stron szosy wsi – pozostało zaledwie kilkaset kroków. Wytężamy wzrok, nic jednakże podejrzanego dostrzec nie możemy. Nagle huk strzałów wstrząsnął powietrzem, dookoła świst kul, konie rzucają się, stają dęba. Kotłowanina, zamieszanie. Zdrętwieliśmy. Zewsząd trzask karabinów, jedna z kul odbija się o moją lancę. Trzech kolegów spada z koni, reszta zawraca. W odległości 20 – 30 kroków widzę podnoszących się z kartofli i bijących w nas bolszewików. Na szczęście zasłaniają nas drzewa. Czuję, że lada moment przeszyje mnie kula. Nie jestem pewien, czy już gdzieś nie tkwi. Przytwierdzam się do konia. A koń mknie z szaloną szybkością po szosie, mijając inne (do ucieczki to on był pierwszy!). Kule świszczą jeszcze, szeleszczą pomiędzy liśćmi drzew. Myśli z szybkością błyskawicy przelatują mi przez głowę. Czym ranny? Ale przecież nie czuję bólu. Czy ujdę? A, łajdaki, urządzili zasadzkę! Mijam zakręt drogi, jestem ocalony. Z trudem wstrzymuję konia, oglądam się. Pojedynczo, w pewnym oddaleniu od siebie, pędzą koledzy. Myślałem, że żywa noga z tego piekła nie ujdzie...

Przeklęta bądź, wojno..

.

Miałem już ruszać, gdy wtem uszu mych doszedł głos. Z końca wsi biegła do nas młoda dziewczyna. Dopadła do gromady, przedarła się przez nią, przyskoczyła do mnie. „Panie – rzekła – z Jadamowej chaty tylko co wyskoczył bolsiewik, wskoczył na kółka i uciekł!” Pędzę, aż wiatr świszcze w uszach. Maleńki obłoczek kurzu wskazuje mi mą ofiarę. Odległość jest zbyt wielka, trudno będzie dogonić. A szkoda – cenna zdobycz. Nie tyle chodzi o bolszewika, ile o motocykl. Tuż za wsią zagrzebałem się w ogromne piaski. Szkapa poczyna stękać i chrapać, wyrywa jednak co sił. Padnę a dogonię – myślę sobie. Przypomniał mi się Roch Kowalski, ścigający Karola Gustawa... Przed sobą widzę głębokie bruzdy od kół motocykla. Szoruję bokiem drogi, gdzie grunt nieco twardszy. Przestrzeń między nami zaczyna się zmniejszać. Widzę już pochylone plecy swojej ofiary. Wystrzeliłem kilka razy, krzycząc „Stój!” Nawet się nie obejrzał. Pasja mnie ogarnęła, dobywam ostatnią parę z konia i po kilku minutach słyszę bolesny okrzyk „Gospodin...” Lanca wypadła mi z ręki. Bolszewik runął wraz z motocyklem twarzą na ziemię, jęcząc przeraźliwie. Stało się coś, co mnie samego przejęło zgrozą i obrzydzeniem. Chciałem go tylko zaczepić lancą, by go strącić na ziemię, lecz od wielkiego impetu ostrze lancy wraz z kółkiem głęboko utkwiło w boku. Skamieniałem. Pierwszy raz miałem w użyciu lancę. Wykrzywiona boleśnie twarz rannego krajała mi serce.

Przeklęta bądź wojno ze wszystkimi potwornymi następstwami! Mordy, pożoga, zniszczenie, ruina, tułaczka, głód, nędza. A któż zliczy ten bezmiar bólu, jaki tyle istnień przeżywa, kto policzy i oceni łzy wylane? Kiedyż nareszcie ludzkość dojdzie do stanu takiego uszlachetnienia, by nienawiść, chciwość, złość, nie miały do niej dostępu, a miłość i dobroć panowały wszechwładnie?

Stałem nad swoją ofiarą, snując tak smutne refleksje. Nie wroga już widziałem w nim, lecz... Wróciłem do wsi, posłałem zaraz podwodę po motocykl i rannego. Kazałem wnieść go do izby i zająć się nim troskliwie.

Most nasz, Bug nasz

Bolszewicy obsadzili brzeg Bugu kulomiotami i piechotą i prażyli strasznym ogniem za każdym ukazaniem się naszych oddziałów. W ten sposób osłaniali odwrót swych wojsk i wstrzymywali pościg. Należało za wszelką cenę most ten zdobyć. Brakło nam piechoty – trzeba ją było stworzyć. Pada komenda „Z koni!” Zeskakujemy formując piesze plutony. Kilkaset kroków do przodu w rozciągniętej linii. „Padnij!” Leżymy z karabinami wyciągniętymi do strzału. Zaczynamy się czołgać. Wstrzymuję oddech w piersiach i sunę jak wąż, wytrzeszczając ślepia. Gwar od strony mostu dochodzi mnie coraz wyraźniej. Bliżej, jeszcze bliżej… Poczynam już odróżniać niewyraźne jeszcze kontury mostu. „Ognia!” Huknęliśmy niemal jednocześnie, raz, drugi, trzeci. Ze strony bolszewickiej zatrajkotały kulomioty, zatrzeszczały ręczne karabiny. Posypał się na nas deszcz kul. Rozpoczęło się piekło. Wtulony w małe wgłębienie w ziemi grzeję raz po raz w ciemną masę nad brzegiem. Bolszewicy też prażą coraz zawzięciej. Wtem ogień z ich strony zaczyna słabnąć. Słychać coraz rzadsze strzały z karabinów, w końcu i te milkną zupełnie. „Do ataku!” Zrywamy się, pędzimy jak czorty. Dopadamy do brzegów. Bolszewików ani śladu. Rwiemy co sił po moście, omijając kulomioty, wozy, trupy końskie i ludzkie. Zaledwie znaleźliśmy się na drugim brzegu, powitano nas znów strzałami, już z miasta. Leżymy na piasku, grzejąc do niewidzialnego nieprzyjaciela. „Naprzód!” Wdzieramy się do miasta, sunąc ostrożnie ulicami wzdłuż ścian domów, płosząc zapóźnionych bolszewików. Dalej, dalej, dalej, dom za domem, ulica za ulicą. Miasto nasze, Bug nasz, most nasz!

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski