Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal Electric Nights 2011 za nami. Monika Brodka ukradła show!

Paweł Franczak
Monika Brodka, jak mówią Anglicy, ukradła show
Monika Brodka, jak mówią Anglicy, ukradła show Robert Frączek
W piątek wieczorem Chatką Żaka targnął potężny wstrząs. To kamienie spadały z serc organizatorów zakończonego w sobotę festiwalu Electric Nights 2011.

Przed piątkiem zrobiłem szybki przegląd wydarzeń kulturalnych w regionie. W weekend odbywały się trzy festiwale teatralne, jeden religijny, jeden wielki kongres, zlot fanów starych komputerów i pięć lub sześć pojedynczych koncertów. Doliczmy do tego wydarzenia klubowe i już wiadomo, że przyciągnięcie publiki na drugą edycję Electric Nights było nie lada wyzwaniem. Tym większa była radość z frekwencji, może nie oszałamiającej, ale naprawdę dobrej. Zwłaszcza pamiętając o pustkach na Electric Nights rok temu.

Z poprzedniej odsłony zapamiętałem również, że koncerty z indie-rockiem potrafią być żenujące. Tym razem nawet reprezentanci "kanonicznego" polskiego indie, Fonovel, wypadli bardzo, bardzo dobrze. Świetnie zaśpiewane angielskie teksty, silny rytm, sceniczny żywioł - dali gatunkowi dobre świadectwo.

W ogóle miałem szczęście do indie. To złe omijało mnie z daleka. Szwedzi z Bye Bye Bicycle nie przyjechali, zastąpieni przez zjawiskowy Sorry Boys z Polski z charyzmatyczną wokalistką i gitarzystami rozkochanymi w przesterach. Na debiutanckim albumie "Hard Working Classes" warszawiacy rozcieńczają mocno brzmienie - na żywo są ostrzy jak żyleta.

Museum odpuściłem sobie na własne życzenie. Przysięgam za to, że przy Wired Under Tension widziałem ochroniarzy pogujących do frenetycznej muzyki duetu (niecodzienne zresztą to duo: perkusja plus skrzypce i syntezator). I tylko parateatralnego Noblesse Oblige oraz Hatifnats nie mogę sobie darować.
Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Miałem za to solidny warsztatowo Riverside, dzięki któremu uświadomiłem sobie, że etap fascynacji prog-rockiem mam już jednak za sobą. Może gdybym nie słyszał ostatniego wydawnictwa Opeth i nie wiedział, jakie wspaniałości mogą kryć się pod hasłem "prog", byłbym mniej surowy, ale co zrobić - słyszałem.

Najbardziej intrygujący był lubelski Eris Is My Homegirl, finaliści programu "Must Be The Music" w Polsacie. Nie będę kręcił: ich kompozycje to na razie bigos, ale odwaga, samoświadomość, jasno wytyczony cel i myślenie o koncercie w kategoriach show oznaczają, że konkurencja ma się czego bać.

Rock progresywny może i jest dla mnie przeszłością (no, może z pewnymi wyjątkami), ale Legendary Pink Dots na pewno nie. No i tak bardzo czekałem na ich występ, że musiałem się rozczarować. To nie jest zespół festiwalowy. Nie sposób skoncentrować się na intymnym spektaklu Edwarda Ka-Spela przy chichrających nastolatkach, oczekujących na następną w kolejności Brodkę. Nie sposób docenić jazgotliwych solówek Erika Drosta, kiedy po raz setny słyszy się za plecami złośliwe: "O, zobacz Romuald Lipko na wokalu...".

Poza tym - nawet jeśli niektóre utwory z ostatniej płyty "Seconds Late for the Brighton Line" wypadają wybornie, to w duchu liczyłem na więcej kropkowej klasyki. Na pocieszenie dostałem "New Tomorrow" z "The Crushed Velvet Apocalypse".

Potraktowanie Brodki jako gwiazdy festiwalu uważam jednak za zbrodnię, mimo że sam koncert był pierwsza klasa: porywający, zagrany bez pudła. Ale cóż, takie prawa rynku, to na nią, nie Legendary Pink Dots przyszło najwięcej chętnych.

Koniec końców, Legendarnym Kropkom wszystko wytłumaczyć można nazwą jednego z zespołów i jednego z wykonywanych przez Brodkę numerów: Sorry Boys, "Girls Just Want to Have Fun".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski