Przed piątkiem zrobiłem szybki przegląd wydarzeń kulturalnych w regionie. W weekend odbywały się trzy festiwale teatralne, jeden religijny, jeden wielki kongres, zlot fanów starych komputerów i pięć lub sześć pojedynczych koncertów. Doliczmy do tego wydarzenia klubowe i już wiadomo, że przyciągnięcie publiki na drugą edycję Electric Nights było nie lada wyzwaniem. Tym większa była radość z frekwencji, może nie oszałamiającej, ale naprawdę dobrej. Zwłaszcza pamiętając o pustkach na Electric Nights rok temu.
Z poprzedniej odsłony zapamiętałem również, że koncerty z indie-rockiem potrafią być żenujące. Tym razem nawet reprezentanci "kanonicznego" polskiego indie, Fonovel, wypadli bardzo, bardzo dobrze. Świetnie zaśpiewane angielskie teksty, silny rytm, sceniczny żywioł - dali gatunkowi dobre świadectwo.
W ogóle miałem szczęście do indie. To złe omijało mnie z daleka. Szwedzi z Bye Bye Bicycle nie przyjechali, zastąpieni przez zjawiskowy Sorry Boys z Polski z charyzmatyczną wokalistką i gitarzystami rozkochanymi w przesterach. Na debiutanckim albumie "Hard Working Classes" warszawiacy rozcieńczają mocno brzmienie - na żywo są ostrzy jak żyleta.
Museum odpuściłem sobie na własne życzenie. Przysięgam za to, że przy Wired Under Tension widziałem ochroniarzy pogujących do frenetycznej muzyki duetu (niecodzienne zresztą to duo: perkusja plus skrzypce i syntezator). I tylko parateatralnego Noblesse Oblige oraz Hatifnats nie mogę sobie darować.
Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Miałem za to solidny warsztatowo Riverside, dzięki któremu uświadomiłem sobie, że etap fascynacji prog-rockiem mam już jednak za sobą. Może gdybym nie słyszał ostatniego wydawnictwa Opeth i nie wiedział, jakie wspaniałości mogą kryć się pod hasłem "prog", byłbym mniej surowy, ale co zrobić - słyszałem.
Najbardziej intrygujący był lubelski Eris Is My Homegirl, finaliści programu "Must Be The Music" w Polsacie. Nie będę kręcił: ich kompozycje to na razie bigos, ale odwaga, samoświadomość, jasno wytyczony cel i myślenie o koncercie w kategoriach show oznaczają, że konkurencja ma się czego bać.
Rock progresywny może i jest dla mnie przeszłością (no, może z pewnymi wyjątkami), ale Legendary Pink Dots na pewno nie. No i tak bardzo czekałem na ich występ, że musiałem się rozczarować. To nie jest zespół festiwalowy. Nie sposób skoncentrować się na intymnym spektaklu Edwarda Ka-Spela przy chichrających nastolatkach, oczekujących na następną w kolejności Brodkę. Nie sposób docenić jazgotliwych solówek Erika Drosta, kiedy po raz setny słyszy się za plecami złośliwe: "O, zobacz Romuald Lipko na wokalu...".
Poza tym - nawet jeśli niektóre utwory z ostatniej płyty "Seconds Late for the Brighton Line" wypadają wybornie, to w duchu liczyłem na więcej kropkowej klasyki. Na pocieszenie dostałem "New Tomorrow" z "The Crushed Velvet Apocalypse".
Potraktowanie Brodki jako gwiazdy festiwalu uważam jednak za zbrodnię, mimo że sam koncert był pierwsza klasa: porywający, zagrany bez pudła. Ale cóż, takie prawa rynku, to na nią, nie Legendary Pink Dots przyszło najwięcej chętnych.
Koniec końców, Legendarnym Kropkom wszystko wytłumaczyć można nazwą jednego z zespołów i jednego z wykonywanych przez Brodkę numerów: Sorry Boys, "Girls Just Want to Have Fun".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?