Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oparzeniówka w Łęcznej. Dzieci nie chcą o tym mówić

Gabriela Bogaczyk
W oparzeniówce w Łęcznej wykonuje się m.in. przeszczepy skóry. - To cudotwórcy - mówią rodzice
W oparzeniówce w Łęcznej wykonuje się m.in. przeszczepy skóry. - To cudotwórcy - mówią rodzice archiwum
Wrzątek, gaz i ogień. To słowa, o których niektóre dzieci wolałyby zapomnieć. Dzięki lekarzom ze szpitala w Łęcznej, mogą cieszyć się dalej dzieciństwem. O tym, że tam trafiły, zadecydowały sekundy.

Pani Jolanta Wójcik pamięta, że była to mroźna środa w marcu tego roku. Niby wiosna, ale powietrze było jeszcze ostre. Wyszła na chwilę około godz. 19 z najmłodszym synem do sąsiadki. Gdy wróciła do domu, nic już nie było takie samo.

- Konrad, mój trzynastoletni syn, chciał podłożyć ogień w piecu kaflowym w kuchni. Ogień wybuchł wprost na niego. Ubranie się od razu na nim zapaliło i przykleiło do skóry. Starszy syn to zauważył i od razu rzucił się mu na ratunek. To było straszne - wspomina pani Jolanta Wójcik.

Do Wólki Kurdynabowskiej koło Grójca w woj. mazowieckim przyjechała do razu karetka. Ekipa lekarzy ściągnęła śmigłowiec. - Jeszcze przed wejściem na pokład, syn zapadł w śpiączkę. Helikopter szybko przetransportował go do szpitala w Łęcznej - dodaje matka.

Konrad miał poparzone co najmniej 60 proc. powierzchni ciała. Od szyi do ud, razem z rękami, tułowiem i plecami. W czasie wypadku zdążył osłonić twarz. W Łęcznej trafił na oddział intensywnej terapii we Wschodnim Centrum Leczenia Oparzeń.

- Prof. Jerzy Strużyna powiedział, że Konrad jest teraz w rękach Boga. Zagwarantował, że lekarze będą go ratować, jednak nie wiadomo, czy uda się mu przeżyć. Musieliśmy liczyć się ze wszystkim - mówi ze łzami w oczach matka.

Udało się. Konrad spędził cztery miesiące w Łęcznej. Po opanowaniu dramatycznej sytuacji, lekarze mogli się podjąć operacji przeszczepów skóry. - Przeszczepów było bardzo dużo. Skóra pochodziła z jego ud, szyi. - Lekarze brali z tych części ciała, z których tylko mogli. Na szczęście przeszczepy się przyjęły. Syn był stopniowo wybudzany ze śpiączki, żeby nie doszło do szoku - relacjonuje matka.

Obecnie ciało Konrada poryte jest bliznami. Pojawiają się czasem też przykurcze. Pęcherzy już nie widać. - Smarowany jest specjalnymi substancjami natłuszczającymi, które łagodzą zmiany i przyspieszają wchłonięcie blizn - wyjaśnia pani Jolanta.

Na przełomie lipca i sierpnia, Konrad wrócił już z mamą do domu rodzinnego w Wólce Kurdybanowskiej. Kuchnia zmieniła swój wygląd. Już nie ma w niej pieca. - Powiedział, że ma uraz do ognia. W domu nie ma już zapałek. Muszę przyznać, że noszę w sobie cały czas jakiś taki lęk. Ostrzegam i chronię moje pozostałe dzieci przed ogniem - zaznacza matka.

Rodzina i najbliżsi, na życzenia chłopaka, stara się nie okazywać współczucia i nadmiernej troski. Jeśli chce, to robi wszystko samodzielnie. Konrad nie chce być traktowany jak niepełnosprawny.

- Nieraz, gdy chce mi pomóc w jakichś czynnościach domowych, to mu nie odmawiam, żeby się nie czuł wykluczony. Jest niezwykle samodzielny, nawet sam powoli zaczyna się ubierać. Na tyle, co przeżył, świetnie sobie radzi - uważa pani Jolanta.

Nastolatek czuje się jednak niekomfortowo w pewnych sytuacjach. Stara się dochodzić do zdrowia, ale stał się bardziej zdenerwowany i wycofany. - Jest zamknięty. Swoje przeżył. Jednak nie dziwię się takiemu zachowaniu - mówi mama.

Konrad nie chce wracać wspomnieniami do tragicznego wypadku. Matka unika pytań, bo wie, że syn nie chce opowiadać o tamtych zdarzeniach. - Wydaje mi się, że ma pretensje do siebie ze względu na wypadek. Być może siebie obwinia za to wszystko - przypuszcza kobieta.

Najgorsze za nimi
Pani Jolanta przyznaje, że też przeżyła szok. Urodziła dziewięcioro dzieci. Niektóre z nich są już dorosłe. - Przez tyle lat nie zdarzyło mi się być z nimi w szpitalu. Nigdy nie miałam takiej styczności ze szpitalami, a z ogniem i poparzeniem to już w ogóle. Żadne dziecko nie było poparzone. Ten tragiczny wypadek spadł na mnie niespodziewanie - przyznaje matka.

Pani Jolanta też przeszła swoje. Niedawno śmigłowiec zabrał ją do szpitala ze względu na stan zawałowy. - To cały czas we mnie gdzieś tkwi. Zbyt wiele złych rzeczy się wydarzyło w tym roku - dodaje.

Konrad na razie nie wrócił do szkoły. Ma nauczanie indywidualne. Do kolegów i koleżanek z klasy wróci we wrześniu 2016 roku. Kim chce zostać w przyszłości?

- Przed wypadkiem marzył zawsze, by być kierowcą. Ma smykałkę do mechaniki, do napraw i samochodów - mówi mama. Pani Jolanta przyznaje, że Konrad zawsze był pomocny. - Na wszystkim się znał. Tylko pomyślał i już wiedział, jak coś naprawi - opowiada.

Święta Bożego Narodzenia rodzina Wójcików z woj. mazowieckiego spędziła u siebie w domu. Zjechało się rodzeństwo i najbliżsi Konrada. - Strasznie lubi jeść ryby w czasie wigilii, ale śledzi nie znosi. Pomagał mi lepić pierogi z kapustą. Życzę mu na nowy rok zdrowia i wytrwałości i aby jego marzenia się spełniły. Tyle już przeżył. Gdyby miało się stać coś złego, to już dawno by się stało. Teraz może być tylko lepiej - dodaje Jolanta Wójcik.

Widok palącego się syna
Ośmioletni Piotrek Piątek trafił do Centrum Leczenia Oparzeń w połowie czerwca. Bawił się na dworze przy letniej kuchni. - To była środa wieczorem. Usłyszeliśmy z mężem wybuch gazu. Dobrze, że byliśmy w pobliżu, dzięki temu mogliśmy mu jakoś pomóc - opowiada pani Lucyna Piątek, matka chłopca. I wspomina:

- Widok dziecka, które się pali na żywo, jest przerażający. Nikomu go nie życzę - dodaje kobieta.

Piotrek poparzył sobie w wypadku 15 proc. ciała. Głównie nogi, w szczególności lewą oraz stopę. Pani Lucyna przyznaje, że najgorszy był pierwszy tydzień w szpitalu. Chłopak dostawał silne leki przeciwbólowe, bo nie umiał wytrzymać. Do tego doszedł ból związany ze zmianą opatrunku.

Chłopak spędził miesiąc w Łęcznej. Lekarze pobrali mu skórę z ud do przeszczepu. - Przeszczep się przyjął. Teraz Piotrek poddawany jest rehabilitacji, by w pełni wrócić do zdrowia - cieszy się mama.

Ośmiolatek nie chce się przyznać, jak doszło do wypadku. Wspomnienia nosi gdzieś głęboko w sobie. - Widzę, że przeżył traumę. Wcześniej spał sam w pokoju. Teraz śpi u mnie - mówi matka.

Piotrek wrócił już do szkoły. Chodzi do drugiej klasy. Jednak nie lubi się uczyć. - Nie znosi wstawać rano na lekcje. Do podstawówki dojeżdża na rowerze. Bardzo lubi spędzać aktywnie czas. Wypadek nie wykluczył go z normalnego życia. Cieszę się, że wrócił do zdrowia - mówi pani Lucyna Piątek.

Gorąca herbata
Pani Aneta Lebiedowicz spod Zamościa zapamięta datę 11 czerwca na długo. - To było w czasie oktawy Bożego Ciała. Wróciłam z kościoła po południu. Przyszli sąsiedzi. Zrobiłam im herbatę owocową w szklankach i zostawiłam na blacie w kuchni - opowiada pani Aneta.

14-miesięczny Karolek bawił się w kuchni, a mama poszła nakarmić swoje drugie dziecko. - W tym czasie Karolek wylał na siebie wrzątek. Kompletnie się tego nie spodziewałam. Nie podejrzewałam, że mój synek sięgnie tak wysoko. Tym bardziej że herbata była postawiona co najmniej 10 cm od krawędzi blatu. Nie przypuszczałam, że stając na paluszkach, dosięgnie wrzątku - opowiada matka.

Maluszek oblał sobie część twarzy, ramię i klatkę piersiową. W sumie ok. 8 proc. ciała. Karolek miał na sobie wtedy sweterek, koszulkę i body. - Szybciutko zaczęłam ściągać z niego ubranie i smarować skórę balsamem na oparzenia. W drodze do szpitala w Zamościu, wszyscy płakaliśmy w aucie - wspomina pani Aneta.

Następnie, maluszek trafił do szpitala dziecięcego w Lublinie. W międzyczasie na skórze zaczęły wyskakiwać pęcherze w wyniku poparzenia. - Uszko miał strasznie zaczerwienione i oklapnięte. To było straszne.

Po nocnym pobycie w szpitalu dziecięcym w Lublinie, rodzice przetransportowali synka do szpitala w Łęcznej. - Tutaj się nim zajęli fachowo. Jestem bardzo zadowolona. Cieszę się, że go tu przywiozłam - przyznaje mama.

Śladu po oparzeniach nie widać już u Karolka. Jest zdrowym, ślicznym chłopczykiem. - Całe dzieciństwo jeszcze przed nim. Cieszę się, że tylko tak to się skończyło - mówi pani Aneta.

Lekarze ratują życie
Rodzice małych pacjentów ze szpitala w Łęcznej są wdzięczni lekarzom za uratowanie zdrowia i życia ich dzieci. Nazywają ich cudotwórcami. - Do końca życia będę wdzięczna lekarzom z Łęcznej. Gdyby nie oni, nie wiem, czy mój syn by w ogóle przeżył - podkreśla pani Jolanta Wójcik. Jej syn Konrad jest do tej pory najstarszym pacjentem oddziału dziecięcego we Wschodnim Centrum Leczenia Oparzeń i jednocześnie miał poparzone najwięcej procent powierzchni ciała.

Dziecięcy oddział oparzeń działa w Łęcznej od ponad roku. W tym czasie lekarze pomogli ponad 60 dzieciom. - Jesteśmy jedynym szpitalem w Polsce, który leczy zarówno dorosłych, jak i dzieci po oparzeniach - mówi prof. Jerzy Strużyna, szef Wschodniego Centrum Leczenia Oparzeń.

Przed świętami, do Łęcznej zjechali byli mali pacjenci oparzeniówki. Spotkali się z kadrą szpitala przy wspólnym stole. - Bardzo się cieszę, że możemy się tu spotkać w spokojnej atmosferze. Oby już nigdy nikt z was nie musiał być naszym pacjentem - dodał dr n. med. Krzysztof Bojarski, dyrektor szpitala w Łęcznej.


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski