18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Pasja latania w rodzinie Kasperków (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Archiwum Ryszarda Kasperka
Pasja latania w rodzinie Kasperków zaczęła się, kiedy Ryszard Kasperek miał około dziesięciu lat. Wtedy to wykopał w ogrodzie hangar dla wystruganych z drewna samolotów oraz skonstruował dla swojego brata Stanisława model ze śmigłem na korbę. Kilkanaście lat później bracia złączyli swoje losy z lotnictwem. Podniebny talent przejął po ojcu również Janusz Kasperek, który przez wiele lat podczas mistrzostw samolotowych nie dawał nikomu dojść do głosu. Wysłuchał Marcin Jaszak.

Można śmiało powiedzieć, że rodzina Kasperków to legenda polskiego i światowego lotnictwa.
W czasach, kiedy latałem, dobrych pilotów nie brakowało. Powiem panu, że takich już nie będzie, bo się ich nie szkoli. Dziś szkolą się ci, którzy mają pieniądze, a tu trzeba młodzież szkolić, nie starych. Latania uczą się biznesmeni, aby szybko podróżować po świecie. I co z tego wynika? Nic! Z takiego nie będzie dobrego sportowca.

Powspominajmy więc sportowców sprzed lat. Trzech Kasperków i ich osiągnięcia, bo widzę, że pucharów u Pana w domu nie brakuje.
Tu wszędzie stoją puchary mojego syna Janusza. Moje trofea to tylko jedna półka. Janusz przez wszystkie lata swojego latania nie dawał nikomu dojść do głosu. Wygrywał z ogromną przewagą punktową. Kolejni zawodnicy mieli od niego zazwyczaj 1500, a nawet 1800 punktów mniej. Ktoś napisał, że u ramion urosły mu skrzydła i to prawda, bo miał talent do latania.

Miał też wyjątkowo dobrych nauczycieli.
Moja żona zawsze miała do mnie pretensje, że dziecko spędza ze mną cały czas na lotnisku. Zaczął latać, kiedy miał piętnaście lat. W ciągu miesiąca wyszkolił się na szybowcach i zdobył srebrną odznakę szybowcową. Do tego trzeba mieć lot o długości co najmniej pięciu godzin, tysiąca metrów przewyższenia i pięćdziesięciokilometrowy przelot. On tego wszystkiego dokonał właśnie w miesiąc. Gdy leciał na ten pierwszy długi lot, nie wiedział nawet, gdzie leci. Wylądował chyba w Radzyniu Podlaskim. Potem go szkoliłem na samolotach. Trochę w tym pomagał Stacho, mój brat, ale w większości to ja szkoliłem Janusza.

I w końcu uczeń przerósł mistrza.
Przerósł. Szedł jak burza w tym lataniu. Był czternastokrotnym mistrzem Polski w akrobacji samolotowej i trzy razy mistrzem świata w akrobacji w klasie advanced. W 1995 roku zaczął pracę w Polskich Liniach Lotniczych LOT, początkowo jako II pilot samolotu pasażerskiego ATR 72, a po roku został pierwszym pilotem. Później szkolił się w Vancouver w Kanadzie na boeingu 767 i został pierwszym oficerem na tym samolocie. Szkoda tylko, że to się tak szybko skończyło. W 1998 roku rozbił się na samolocie akrobacyjnym extra 300 L. Do dziś zastanawiam się, jak do tego doszło. Do końca nie wiadomo... No, ale dosyć marudzenia.

Lataliście wspólnie we trzech?
Startowaliśmy trochę na pokazach i zawodach w akrobacjach zespołowych. Zasada jest taka, że im więcej samolotów, tym lepiej i zdobywa się więcej punktów. Więc myśmy latali we trzech. Ja, Janusz i Stasiek. Stacho prowadził, a my po bokach. Nie zajmowaliśmy pierwszych miejsc, ale trzecie to też nieźle. Zresztą akrobacji uczyłem się od Staśka. On był lepszy. Bardzo wcześnie poszedł na kurs szybowcowy, potem zaraz przeszkolił się na samolotach, a akrobacji uczył się sam. Bardzo dobrze mu szło, więc wygrywał. Chyba z dziesięć razy zdobywał mistrzostwo w akrobacji samolotowej. Zmarł w 2011 roku, kiedy był już na emeryturze.

Kiedyś rozmawiałem z Panem Stanisławem i zdradził mi, że Pan go wyrzucił z samolotu.
Kogo wyrzuciłem?!

Stanisława, kiedy byliście jeszcze dziećmi.
Ach tak! Ha, ha. Bawiliśmy się. Wtedy zaczęła się nasza pasja. Ja robiłem takie samoloty. Jeden był całkiem spory. Zbudowałem go z listewek, a kadłub miał kryty gontami. W środku było miejsce dla jednego dziecka i korba, którą poruszało się śmigło. Stasiek był młodszy o pięć lat i tak go nosiliśmy w tym samolocie. Przelatywał nawet nad studnią, no i raz nam wypadł podczas jakichś akrobacji. Na szczęście nie do studni. Trzeba było coś robić i jakoś się bawić. To były inne czasy. Teraz dzieciaki są w szkole głaskane. Nie daj Boże, żeby nauczyciel uderzył ucznia. Kiedy ja chodziłem do szkoły powszechnej, to jak kierownik szkoły złapał jakiegoś rozrabiakę, jak go ciepnął, to ten przelatywał kilka metrów, a nauczyciel od muzyki, kiedy się fałszowało, to jak trzasnął w ucho...

Lepiej tego nie kończmy. Czyli Pana latanie to spełnione marzenia małego chłopca?
Trochę tak. Mieszkaliśmy w Niemcach koło Lublina. Na początku wojny miałem jakieś dziesięć lat i obserwowałem niemieckie samoloty. Pamiętam giganta, niemiecki samolot sześciosilnikowy, zbudowany na bazie szybowca. Kiedy leciały, wybiegałem przed dom i patrzyłem. Miałem wtedy małe samoloty, wystrugane z drewna, a w ogródku wykopany podziemny hangar i tam je chowałem. W Niemcach mieliśmy małe gospodarstwo, ale takie, że trudno było z tego wyżyć. Tata Michał był kierowcą autobusu na kursach międzymiastowych i jeździł na trasie Lubartów - Warszawa. Kiedy wracał z kursu, to pomagałem mu przy ulach. Potem znowu jechał i tak w kółko.

Był pszczelarzem?
To przez przypadek. Kiedyś w domu pod podłogą zagnieździły się pszczoły. Ojciec zerwał deski i je wyciągnął. Zaczął od jednego ula, a skończyło się na sześćdziesięciu. Czasem ojciec zabierał mnie ze sobą, kiedy jechał w trasę. Jeszcze przed wojną pojechałem z nim do Warszawy. Pamiętam most Kierbedzia i tyle tych świateł. Miałem około ośmiu lat.

Tu na zdjęciu, to Pana ojciec?
Tak. Tu jest z moim ojcem chrzestnym i stryjem. To zdjęcie z czasów, kiedy był w wojsku. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, ale niewiele o tym wiem.

Wróćmy do latania.
W 1947 roku zapisałem się na pierwszy kurs szybowcowy teoretyczny w Lublinie. Było tam ponad 300 osób. Skończyłem ten kurs i pojechałem do Polichny pod Kielcami na szkolenie praktyczne. Uczyłem się wtedy w gimnazjum mechanicznym w Lublinie. Zarwałem miesiąc szkoły. Tata musiał mi wtedy podpisać usprawiedliwienie ze szkoły.

Zapytam o pierwszy lot na szybowisku w Polichnie.
Pierwszy lot był kilkusekundowy na szybowcu SG 38. Mam tu model. Taki prosty, jednoosobowy szybowiec bez kabiny. Potem zaczęły się coraz dłuższe loty za wyciągarką. Tylko latanie było wtedy inne, instruktor stał na ziemi, a człowiek sam musiał się w górze uczyć sterować. Instruktor mówił mniej więcej, jak to ma wyglądać. Nie było żadnych przyrządów nawigacyjnych, więc wszystko poznawało się przez szum w uszach czy trzęsące się od wiatru portki. Nauczyłem się od razu, że w lotnictwie trzeba cały czas być skupionym. Nie można sobie pozwolić na jakiś tam inny ruch, jak podczas jazdy samochodem. Po prostu człowiek jest stworzony do chodzenia, a nie latania.

Mimo wszystko Pan latał. Z szybowców przesiadł się Pan od razu na samoloty?
Latałem trochę na szybowcach w Aeroklubie Lubelskim. Tu zacząłem pierwsze akrobacje. Kiedyś koledzy mnie podpuścili, że-bym wykręcił pętlę. To wykręciłem jedną, drugą i wylądowałem. Leciałem wtedy na szybowcu Jeżyk. Instruktor się zdenerwował i zawiesił mnie na dwa tygodnie. Jak mnie zawiesił, to nie przyszedłem na lotnisko w sobotę i niedzielę. W poniedziałek się spotkaliśmy, a on oburzony, że mnie nie było. Mówię mu, że przecież mnie zawiesił. Wytłumaczył wtedy, że mimo tego i tak miałem być. Inaczej nie mógł i musiał na mnie nakrzyczeć, bo na lotnisku byli młodzi pi-loci. Potem, do 1954 roku, byłem w wojsku w Technicznej Szkole Wojsk Lotniczych w Zamościu, a następnie w pułku lotniczym na Okęciu. Miałem tam swój samolocik i obsługiwałem go jako mechanik. Latali nim tylko inspektorzy na kontrolę do pułków po Polsce. No i ja latałem z nimi. Wracało się na niedzielę. Samolot do hangaru, a ja na lewo, po przepustkę i do domu. I tak to szło.

A zawody i mistrzostwa?
Brałem udział i zajmowałem dobre miejsca. Kilka razy zdobyłem mistrzostwo. Akrobacji uczyłem się od Stacha. On był w tym lepszy i ja nie miałem z nim szans, choć nigdy nie rywalizowaliśmy. Latałem na mistrzostwa w Moskwie, w Anglii i Francji. Na pierwsze mistrzostwa do Moskwy jechałem pociągiem. Zasada była taka, że trzech pierwszych pilotów z mistrzostw Polski leciało samolotami, a reszta jechała pociągiem. Po mistrzostwach wracałem już samolotem. Wygrałem, a przegrani wracali pociągiem. Kiedyś polecieliśmy z bratem na turniej akrobacji zespołowej. Lecieliśmy na zlinach 526. Nagle zaczął mi drżeć silnik. Mówię przez radio: - Stachu, coś nie tak. - A on na to: - Ci-cho, nic nie mów! Rozpędziliśmy się do pierwszej figury, podciągnęliśmy trochę i w tym momencie patrzę - odpadło mi śmigło!

Niebezpieczna sytuacja.
E tam! Wypuściłem podwozie i wylądowałem. Koledzy na dole śmiali się, że Ryśkowi wypadł portfel. Za jakieś pół godziny ktoś z miejscowych przywiózł to śmigło na rowerze, bo spadło gdzieś obok je-go krów. Dobrze, że nie trafiło w krowę. Pracowałem wtedy w Aeroklubie Robotniczym w Świdniku. Najpierw jako szef techniczny, później jako pilot, a od 1963 roku jako instruktor samolotowy. W końcu rozwiązali ten aeroklub i przeniosłem się do WSK. Początkowo pracowałem jako starszy kontroler. Potem trzeba było pilotów na śmigłowce i tak zaczęło się inne latanie na śmigłowcach. Zawody się skończyły. Trzeba było pracować i zarabiać, bo ze sportu nie było wtedy pieniędzy.

Ale w międzyczasie latał Pan zawodowo na samolotach.
Trochę latałem. Tu mam książkę Józefa Zielezińskiego. W jednym z rozdziałów opisuje, jak w 1972 roku mieliśmy sprowadzić do Polski trzy zliny 526F z Moraw w Czechosłowacji.

Taki ciekawy był ten lot?
Dla mnie ciekawy. Pogoda była słaba, a myśmy się przemykali gdzieś dolinami rzek. Proszę posłuchać: "...Mijamy miasto o nazwie Żilina, przy którym rzeka, tak jak powinna, rozwidla się. Ta lewa odnoga to właśnie Orawa, więc kierujemy się wzdłuż jej biegu. Po obniżającym się brzydko pułapie chmur wnioskuję, że teren stopniowo się podnosi. Mogłaby powstać niezbyt przyjemna sytuacja, gdybyś-my musieli gdzieś zawracać. Lepiej o tym nie myśleć. Kas-perek ma wielką głowę, więc niech on się tym martwi... Przelatujemy przejście graniczne w Chyżnem. A pogoda, jak na zamówienie, poprawia się..."

Wróćmy do śmigłowców.
Wziął nas pod swoje skrzydła Ryszard Kosioł. On zakładał w Świdniku przedsiębiorstwo agrolotnicze. Zaczęliśmy się szkolić na śmigłowcach. A że miałem już praktykę i rozeznanie z samolotów, to po trzech lotach instruktor wypuścił mnie samego. Jak inni to zobaczyli, zrobiła się afera i musiałem kontynuować kurs normalnym trybem, zgodnie z programem. No i potem zaczęły się wyjazdy agrolotnicze. Lataliśmy do Libii, Egiptu Sudanu, Nigerii i Kamerunu. Tam opryskiwaliśmy pola od szarańczy, niszczyliśmy też hiacynty na rozlewisku Nilu. Latałem tam ze Staśkiem. My dwaj i czterech mechaników. W pewnym momencie mieszkaliśmy na barce. W miarę po-suwania się prac płynęliśmy dalej.

Ma Pan całą masę zdjęć z tego okresu.
Dla nas to była nowość. Ten klimat, te Murzynki. O, tu mam zdjęcie Murzynek. Proszę zobaczyć, jakie zgrabne piersiątka. Pamiętam, że w Libii mieliśmy sąsiadkę. Miała domek z cegły ogrodzony półtorametrowym płotem. Kiedy my siedzieliśmy u siebie gdzieś w cieniu i odpoczywaliśmy, ona wchodziła do swojej łazienki i obserwowała nas, białasów przez okienko. Ale, kiedy wieszała pranie w swoim ogrodzie, a myśmy wychodzili z domu, to padała plackiem przy ogrodzeniu i chowała się przed nami. Latałem też do Hiszpanii. Tam gasiliśmy pożary. W 1989 roku poleciałem tam jako pierwszy polski pilot na śmigłowcu Mi-2 i W-3 "Sokół". Gasiłem też pożary w Portugalii. Tam właśnie kiedyś lecę gasić, a tu patrzę, idzie facet i po kolei podpala trawę. Tak więc on podpalał, a my gasiliśmy i wszyscy mieli robotę. Ha, ha.

Widzę na ścianie wyróżnienie dla najlepszego i najsympatyczniejszego instruktora śmigłowcowego w Polsce.
A tak. Wisi tu dyplom. Ale najważniejsze dla mnie jest podziękowanie za ratowanie życia i zdrowia. W Dębicy wybuchł pożar w zakładach narzędziowych. Kilku pracowników zostało poparzonych i trzeba było ich przetransportować do specjalistycznego szpitala. Telefony się po Polsce rozdzwoniły, bo potrzebowali kogoś, kto poleci w nocy. Znalazł się pilot wojskowy, ale nie chciał sam lecieć i potrzebował nawigatora, bo warunki w nocy były trudne. Zgodziłem się i polecieliśmy do Dębicy i stamtąd zabraliśmy rannego do Siemianowic Śląskich. Za to dostałem to wyróżnienie i powiem, że dla mnie jest ono najważniejsze.

Bał się Pan kiedyś podczas latania?
Cały czas. Jednak jest taka zasada, że strach nie może być większy niż rozsądek. Bać się należy i stale trzeba uważać. To mobilizuje do ostrożności i trzeźwego patrzenia podczas lotu.

Lata Pan czasem jeszcze jako pasażer?
Nie. Już mi się nie chce. Po co mi to? Pojadę jednak na tegoroczne zawody zimowe do Radawca. Pięć razy zwyciężałem w takich zawodach.

Co się robi na emeryturze, po takim ciekawym życiu?
Widzi pan, nie ma czasu. To śniadanie, zaraz obiad, a to po zakupy wyskoczę, niedługo coś zacznę robić w ogrodzie i tak leci ten czas. Tu mam wiersz, który napisał dla mnie Andrzej Lipiński, pasjonat modelarstwa. To może będzie dobra odpowiedź na to pytanie: "...Mając śmigło nad głową, z przodu. Ba! Wcale. Na każdym typie latał doskonale. Ponad sześć dekad wzbijał się pod chmury. A dokąd doleciał? Do zasłużonej emerytury. Zakończył latanie, jak przed nim już wielu. Ukochany żywioł ma teraz w portfelu.

Ryszard Kasperek

Urodził się 17 maja 1931 r. w Niemcach k. Lublina.
Od 1954 r. pracował w Aeroklubie Robotniczym w Świdniku. Najpierw jako szef techniczny, później pilot, a od 1963 r. jako instruktor samolotowy. W WSK Świdnik pracował jako starszy kontroler (1961-1976). Lata 1976-1980 to wyjazdy zagraniczne i praca pilota "agro" w takich krajach, jak Libia, Egipt, Sudan, Nigeria, Kamerun, Czechosłowacja. Od 1978 r. pracował w WSK jako pilot i instruktor. 1989, 1993-1995, 1997 r. - jako pierwszy Polak poleciał na śmigłowcu Mi-2 i W-3 "Sokół" do pracy w Hiszpanii. 1990-1991 - "Agropilot" w Portugalii. 1993, 1996 r. - jako instruktor wyszkolił pierwszych pilotów do pracy na śmigłowcach "Sokół". W roku 1996 Ryszard Kas-perek przeszedł na emeryturę. W 1998 r., w finale IV Ogólnopolskiego Konkursu na Najsympatyczniejszego Instruktora Lotniczego, został uznany przez czytelników "Skrzydlatej Polski" najlepszym instruktorem śmigłowcowym w naszym kraju. W latach 1963-1973 brał wielokrotnie udział w mistrzostwach samolotowych. W 1980 uhonorowany został tytułem Mistrza Sportu.

Na podstawie "Świdnik na kartach historii".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski