18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Tradycje motoryzacyjne w rodzinie Czaplińskich (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Archiwum Józefa Czaplińskiego
Tradycję motoryzacyjną w tej rodzinie zapoczątkował Emil Czapliński. Przed drugą wojną światową miał dwa harleye i samochód DKW. Dziś jego syn Janusz Czapliński opowiada o wspólnej podróży z ojcem do Jugosławii i spalonym harleyu, który nie chciał jechać na złomowisko. Wspomina też samochód warszawa, którym jechał do ślubu oraz DKW, dzięki któremu Emil odnalazł rodzinę w 1939 roku. Pamięta też swoje rozmowy z "dekawką", pierwszy motocykl NSU i przeprawę przez Bug.

Ile Pan zapłacił za tę warszawę?
Odkupiłem ją w 1966 roku za czterdzieści tysięcy od znajomego taksówkarza.

To dużo?
To był wielki pieniądz. Ja zarabiałem jakieś dwa i pół tysiąca. Ale żona też pracowała, a ja brałem fuchy i jakoś daliśmy radę. Oczywiście kupiłem stare auto z pięćdziesiątego siódmego roku, garbus M20, które trzeba było remontować, bo nowe były wtedy na talony i kosztowały sto dwadzieścia tysięcy. Talony ciężko było zdobyć. Kto zdobył talon, kupował samochód i sprzedawał go za drugie tyle. To jeszcze nic, te partyjne ścierwa, bo takie mam o nich zdanie, oni kupowali sobie samochód za sto dwadzieścia tysięcy, jeździli parę lat i sprzedawali za sto osiemdziesiąt. Cholera! Takie czasy były! Coś okropnego!

Dziś można tylko pomarzyć, żeby wartość samochodu rosła wraz z wiekiem. Dużego remontu wymagała ta warszawa?
Musiałem przede wszystkim zrobić remont silnika. To znaczy wymieniłem na górnozaworowy, bo był szybszy i oszczędniejszy. Zamontowałem jeszcze do niego sześcioramienne śmigło do chłodnicy. Potem, kiedy jechałem z rodziną do Bułgarii, to było kupę śmiechu. Inne warszawy stały na poboczach z otwartymi maskami, bo silniki na tych górach się grzały, a ja spokojnie jechałem do celu. Ale z tym samochodem wiąże się inna historia. Dla mnie jest szczęśliwy, bo jechaliśmy tą warszawą do ślubu.

To dlatego Pan ją później kupił?
Zupełnie tego nie wiedziałem. Kiedy brałem ślub, samochód był w kolorze beżowym, a jak go kupowałem, to był już przemalowany na niebiesko. Samochód odkupiłem od znajomego taksówkarza, ale znałem poprzedniego właściciela, też taksówkarza. On po latach powiedział mi, że to to samo auto i dał mi jeszcze ten szpic na maskę, bo w latach sześćdziesiątych zabronili, aby były na samochodach ze względów bezpieczeństwa. Wyobraża pan sobie? Po kilkunastu latach się dowiedziałem o tej podróży na ślub i do tej pory ten samochód jest w rodzinie. O widzi pan? Tu mam zdjęcie mojego syna na masce tej warszawy. Leży sobie maleństwo na brzuszku. Miał wtedy pięć miesięcy i trzymał się małymi rączynami tego samochodu.

Nigdy Pan nie pomyślał, żeby sprzedać to auto?
Nie, ale kiedy kupiłem warszawę, to chciałem sprzedać harleya. Na szczęście, on też jest z nami do dzisiaj.

To harleya też Pan ma? Co to za model?
WLA 42, był produkowany na potrzeby II wojny światowej. Mam go od 1957 roku. Jak tylko przyszedłem z wojska, to go kupiłem. Wcześniej miałem NSU 200 potem WFM, ale kiedy się dowiedziałem, że jest do sprzedania harley, to już nic się nie liczyło. Kiedyś tata powiedział mi, że jak motocykl, to tylko harley, bo to niezawodna maszyna i ja się posłuchałem. Miał go pan Makowski, znajomy mojego ojca. Był właścicielem kina "Rialto". Z demobilu kupił trzy harleye i jakieś samochody, ale ganiało go UB i nie mógł nimi jeździć. Zaraz go odpalę. Zimny, ale zaraz złapie. Pan posłucha, jak on brzmi.

I tego harleya chciał Pan sprzedać?!
Miałem już rodzinę, no i warszawę. Pomyślałem, że nie będę już jeździł i go sprzedałem. Na początku byłem zadowolony, ale szybko posmutniałem. Moja żona mówi: - Coś ty narobił?! Czego go sprzedałeś?! Wie pan? Obydwoje prawie płakaliśmy. Ale facet, który go kupił, miał mi dopłacić jeszcze dwa tysiące. Przyszedł i mówi, że niestety, ale może dać mi jeszcze tylko pięćset złotych. Wziąłem od niego dokumenty, oddałem pieniądze, które wcześniej mi zapłacił i kazałem mu wypierdzielać. I tak harley wrócił do rodziny. Długo jednak nie pożył, bo za rok miałem w garażu pożar i harley się spalił. To było około siedemdziesiątego roku.

No, ale stoi tu teraz przed nami.
A tak. Remontowałem go siedem lat, choć na początku miał pójść na złom. Po pożarze przyjechała wywrotka i wszystko na nią wrzucaliśmy. W końcu przyszła pora na harleya. Złapaliśmy go w kilku i próbowaliśmy wrzucić na przyczepę. Ale, wyobrazi sobie pan, on się kierownicą złapał gdzieś za ciężarówkę i "mówi": - Takiego wała! Nie dam się wyrzucić! Postanowiliśmy jednak, że na drugi dzień przyjedzie więcej pomocników i zapakujemy go na samochód.

To jednak poszedł na złom...
Właśnie, że nie. Stanąłem nad nim i popatrzyłem. Cały popalony, a szkiełko od prędkościomierza pękło od temperatury. W zamyśleniu poruszyłem palcem wskazówkę na tarczy. Patrzę, a ona wróciła na swoje miejsce. Drugi raz poruszyłem, drugi raz wróciła. O! Myślę, bracie! Toś ty się nie rozhartował. Bo o to tylko chodziło. Jakby rama się rozhartowała, to podczas jazdy wszystko by się pogięło. No to myślę: - Coś z ciebie będzie. Wziąłem go do garażu. Zakonserwowałem starym olejem i przykryłem płachtą. Po siedmiu latach udało się go wyremontować. Taka jest historia harleya. Ale u mnie tradycja motoryzacyjna zaczęła się od ojca. On miał przed wojną samochód DKW i dwa harleye. Ten samochód ocalił naszej rodzinie życie w 1939 roku. A z kolei moim harleyem wybrałem się z ojcem w podróż po Jugosławii. Wyprawa trwała miesiąc. Tata w przyczepie, a ja kierowałem.

Podróż ojca z synem. Marzenie! Kiedy to było?
W sześćdziesiątym szóstym roku. Miałem 36 lat.

A tata ile miał lat?
Tata miał siedemdziesiąt pięć.

Jeszcze mu się chciało jechać?!
Sam mnie na tę wyprawę namówił, bo kiedyś bardzo dużo podróżował po świecie. Zresztą, ja teraz jestem w takim wieku, jestem prezydentem Bractwa Harley Dawidson w Lublinie i nieprędko zrezygnuję z motoryzacji. Do wyprawy przygotowywaliśmy się długo, bo musieliśmy zrobić zapasy. W tamtych czasach dawali dewizy na wartość około stu dziesięciu dolarów. To było nic, więc musieliśmy wziąć dużo jedzenia. Poza tym z samym wyjazdem mieliśmy niezłe przygody. Paszport załatwiany na kilka miesięcy wcześniej. Wszystko w porządku, ale przy odbiorze paszportów jakiś stary ubek przy Okopowej najpierw pogratulował wyjazdu, a potem powiedział, że jeszcze potrzebuje dokument od rzeczoznawcy, że motocykl nadaje się do wyjazdu. Mówię mu, że skoro się wybieram w podróż, to jest przygotowany. Niestety, wymagał dokumentu. Pojechałem do rzeczoznawcy, a ten, kiedy się dowiedział, że to harley, odmówił wydania zaświadczenia.

Jak to?!
Ano tak. Miałem taką samą minę jak pan teraz. Postawiłem oczy w słup, wściekłem się jak cholera i krzyczę: - Och, ty draniu! Tyle wysiłku włożyliśmy w przygotowania, a ty teraz nawet nie chcesz zejść na parking, żeby obejrzeć motocykl! W końcu z pokoju obok wyszedł starszy pan i mnie zaprosił do siebie. Okazało się, że to przedwojenny harcerz, a tata był kiedyś opiekunem harcerstwa, pełniąc jednocześnie funkcję komendanta miasta Lublin. Starszy pan poprosił o dokumenty, podpisał je, poprosił, żeby pozdrowić mojego tatę i przysłać kartkę z podróży. Wysłałem ją z Dubrownika. Nie zapomnę miny tego ubeka przy Okopowej, kiedy wróciłem i pokazałem mu wypełnione dokumenty, bo wiem, że wcześniej zadzwonił do rzeczoznawcy, żeby mi ich nie wydał. Ale zresztą to nie jego wina. Pewnie wypełniał tylko polecenia zwierzchników.

Co z tym DKW, który uratował Pana rodzinie życie?
Można powiedzieć, że ja w jakiś sposób ten samochód wybrałem. Tata przyniósł do domu prospekty. Przeczytał zalety samochodu. "Dekawka" była lekka i mało paliła, więc ją wybraliśmy. Byłem wtedy jakimś trzyletnim brzdącem, ale pamiętam, jak rozmawiałem z tym samochodem. Mówiłem: - Auto, poczekaj, nie odjeżdżaj. Januszek idzie tylko na obiad. Gadałem z nim po dziecięcemu i całowałem po lampach. Dla mnie to był członek rodziny.

A ta historia z uratowaniem?
Tata, pułkownik Emil Czapliński, od 1932 do 1939 roku był komendantem garnizonu i miasta Lublin. Na początku wojny, 14 września, Lublin się ewakuował. Tata poszedł do generała Smorawińskiego i powiedział mu, że zostaje, bo jest tu potrzebny. Ma samochód, więc kiedy Niemcy wkroczą, to uda mu się szybko wyjechać. Wojsko przegrupowało się do Równego, a tata wziął kierowcę, który odwiózł mnie, mamę, mojego brata i siostrę do Łucka. 17 września Niemcy wkroczyli i rozlokowali się na Sławinku, Węglinie i we wsi Dziesiąta. Tata wyjechał do Równego, ale zaraz za Bugiem żołnierze ostrzegli go, że wszyscy, łącznie z generałem, są aresztowani. Kiedy to usłyszał, postanowił pojechać do nas do Łucka, ale nas już tam nie było, bo miasto wcześniej zbombardowano. Uciekliśmy do pobliskiej wsi Maćkowce. W Łucku tata nas nie znalazł, więc postanowił pojechać w kierunku, gdzie udawali się wszyscy, w stronę Rumunii. Po drodze jednak zabrakło mu benzyny. Przenocował w samochodzie, wziął plecak i na pożegnanie kilka razy zatrąbił. My akurat jedliśmy śniadanie. Nagle poderwaliśmy się z krzeseł: - Tatuś nareszcie przyjechał! Poznaliśmy dźwięk naszej "dekawki". Wybiegłem z bratem szczęśliwy i już spokojny, bo tata był opiekunem rodziny. - Nic nam się już nie stanie. Ale dlaczego nas zostawił na tak długo?! - pomyślałem jako dziecko. Proszę pomyśleć! To był zupełny przypadek, że zabrakło paliwa akurat w tym miejscu, gdzie my się schroniliśmy. Gdyby miał łyk więcej paliwa, to odjechałby kilkaset metrów i wtedy mógłby sobie trąbić. I tak byśmy go nie usłyszeli.

Wróciliście do Lublina?
Najpierw do Łucka, ale tam nie było po co wracać. Mimo to Władysław, brat mojego taty, za namową żony został w Łuc-ku. Niestety, to był dla niego zła decyzja. Został zamordowany w Bykowni na Ukrainie. A nam udało się przeprawić przez linię demarkacyjną na Bugu. Pamiętam, że stoczyłem się z nasypu i wpadłem do wody, ale tata mnie uratował i wciągnął na łódkę. W końcu dotarliśmy do Lublina.

Mieliście po co tu wracać?
Tu, w domu przy Weteranów, została babcia, mama mojej mamy. Kiedy przyjechaliśmy, ostrzegła rodziców, że mieszka u nas kapitan niemiecki z ordynansem, ale zostaliśmy. Tata zapukał do drzwi i okazało się, że w pokoju wisi orzeł, na szafce stoi popiersie Piłsudskiego. Kiedy to zobaczył, zaproponował, że to wszystko sprzątnie. Co ciekawe, ten kapitan powiedział, że nie trzeba, bo on nie jest hitlerowcem. Jest docentem prawa na uniwersytecie we Wrocławiu i tej wojny wcale nie chciał, ale został zmobilizowany. Powiedział też, że tę wojnę Niemcy niepotrzebnie zaczęli i w przyszłości tata będzie jeszcze triumfował.

Niesamowita historia. Mówił Pan jeszcze, że ojciec miał dwa harleye. To były modele JD. Służbowe motocykle taty. Ale miał też konie. Proszę popatrzeć na zdjęcie. To z 1929 roku, kiedy odchodził z II Pułku Piechoty Legionów. Był tam dowódcą. Żegnał się z pułkiem i wierzchowcem Zośką. Potem został przeniesiony na stanowisko komendanta straży granicznej w Warszawie, a po trzydziestym drugim roku został komendantem garnizonu miasta Lublina.

Po wojnie nadal pełnił tę funkcję?
Tak. Pełnił funkcję komendanta miasta, ale w 1947 roku został zwolniony z wojska bez prawa noszenia munduru. Poszedł z wojskiem na mszę rezurekcyjną. Dwa dni później został zwolniony. Ale jego ży-cie to temat na oddzielną historię.

Obydwa Pana pojazdy zobaczymy podczas weekendowego Moto Session?
Oczywiście. Jak mówiłem, nieprędko zrezygnuję ze zlotów, pokazów i motoryzacji.

Rozmawiał Marcin Jaszak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski