Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajemnica domu na Zamojszczyźnie. Co będzie z 6-letnim Szczepanem?

Agnieszka Kasperska
Ojciec chłopczyka powiedział sąsiadowi, że buduje dom modlitwy
Ojciec chłopczyka powiedział sąsiadowi, że buduje dom modlitwy Fot. Agnieszka Kasperska
O to, co stanie się z 6-letnim Szczepanem, martwi się cała wieś, chociaż chłopczyka naprawdę nie zna żaden z sąsiadów. Rodzina dziecka żyje w zamkniętej enklawie wśród lasów Zamojszczyzny. Zrobiło się o niej głośno dopiero wtedy, gdy maluch trafił w stanie zagrażającym jego życiu do szpitala. Lekarze poinformowali o tym prokuraturę, sugerując, że medyczne kłopoty chłopczyka mogą wynikać z niedożywienia.

Wieś na końcu świata to kilka domów "przykucniętych" przy asfaltowej drodze. Dojechać tam trudno. GPS kieruje mnie przez piaszczyste leśne drogi. Bojąc się o zbyt niskie zawieszenie samochodu, lekceważę coraz bardziej natrętne namowy "skręć w lewo". Okazuje się, że do wsi można dojechać także asfaltem. Może niezbyt szerokim, ale jak na lubelskie warunki niezwykle równym. Wiem, że we wsi mieszkali kiedyś w prowizorycznych budynkach robotnicy pracujący w pobliskich kamieniołomach. Dziś nie ma po nich śladu. We wsi żyje niewiele ponad 100 osób. Jest też niewielki sklep i tartak. Tyle. Wokół wspaniałe sosnowe lasy. Jak zapewniają miejscowi, niezwykle grzybne.

- Bogdan mieszkał tu od urodzenia - mówi o ojcu Szczepana starsza mieszkanka wsi. -Tyle mogę powiedzieć, że chłopiec, gdy był mały był dzieckiem jak każde. Taplał się w kałużach, szałasy w lesie budował. Ale, jak skończył studia i zamieszkał tu z żoną, to już nie był taki jak dawniej. Z nikim nie chciał rozmawiać. Jakoś tak uciekał od ludzi i chował się.

Dziwnie żyją
- Zamieszkali na wsi tak ze 13-14 lat temu. Potem rodziły się im dzieci, ale do szpitala chyba nie jeździli. Ludzie gadają, że rodzą w domu. Ekologicznie - opowiada młody mężczyzna. - A dlaczego nie?! Teraz takie czasy, że można żyć, jak się chce i rodzić, jak się chce. Ale starszym się to nie podoba. Mówią, że od nas odstają.

- Dziwnie żyją - przyznaje sołtys. - Żona Bogdana fajna jest taka. Mądra. Kiedyś z nią rozmawiałem. Pytałem, dlaczego dzieci do szkół nie posyła. Wytłumaczyła mi, że ma uprawnienia, żeby je uczyć na początkowym etapie i robi to w domu. Dziwne to jakieś, ale jak można i prawo im nie zabrania, to niech robią, co chcą. Zresztą niektóre z tych ich dzieci to już duże są. Pewnie do gimnazjum we wrześniu pójdą. Ciekawe tylko, czy ich puszczą wtedy do szkoły, czy nie… Na razie z nami żadnego kontaktu nie mają. Dzieci z innymi dziećmi się nie bawią. Może rodzice nie pozwalają im się bawić z ludźmi innej wiary?
Wiara
Bo we wsi wszyscy to katolicy, chociaż sołtys z zamiłowaniem czyta też "Nie". Lubi mieć jednak jasny ogląd sytuacji. - Żeby móc o czymś powiedzieć, to trzeba czytać wszystko z prawa i z lewa, a potem to sobie jeszcze dokładnie przemyśleć - podkreśla. Dlatego rozmawia ze wszystkimi. Nawet świadkowie Jehowy do niego przychodzili. Z Bogdanem też chciał porozmawiać, ale się nie udało. Powiedział tylko, że stawia dom modlitwy. Ale do kogo będzie się modlić, dokładnie nie wiadomo. Większość sąsiadów twierdzi, że to Hare Kryszna. Członkowie ruchu wierzą w możliwość reinkarnacji. Nie jedzą mięsa, ryb ani jajek. Nie stosują żadnych używek ani nie uprawiają hazardu. Ich życie seksualne ma ograniczać się do związku małżeńskiego, a jego celem ma być prokreacja. Praktykują wielogodzinne mantry i modlitwy. Inni mówią jednak, że to członkowie Instytutu Wiedzy o Tożsamości "Misja Czaitanii". Ci z kolei przestrzegają czterech zasad: wegetarianizmu, niestosowania środków odurzających oraz używek (narkotyków, alkoholu, papierosów, kawy, herbaty), ograniczenia życia seksualnego tylko i wyłącznie do prokreacji i powstrzymania się od hazardu w jakiejkolwiek postaci. W odróżnieniu od wisznuitów członkowie "MCz" nie noszą tradycyjnych strojów hinduskich, a podczas śpiewów liturgicznych wykorzystują do akompaniamentu popularne na Zachodzie instrumenty, jak np. gitara.

Tragedia na końcu świata
- Nikt im przez okno nie zagląda - mówi mieszkanka wsi. - Niech sobie wierzą, w co wierzą. Nawet przyjemnie słuchać, jak wieczorami rodzina gra przy modlitwie. Piękna muzyka. Dzieci mają ogromny talent, że tak muzykują.

- Nikt się nie wtrącał dopóki z dziećmi nie zaczęły się kłopoty - mówi sołtys. - Teraz wszyscy po domach gadają i zastanawiają się, jak im pomóc. Komendant przyjeżdżał. Pytał o nich. A co ja mogę powiedzieć, jak się mieszka obok siebie, a się ludzi nie zna? Ale pomóc to bym chciał, bo dzieciaków szkoda.

O wsi i żyjącej w zamknięciu rodzinie po raz pierwszy usłyszano w lutym ubiegłego roku. Tego dnia 14-miesięczne dziecko, które źle czuło się już od dwóch dni, przewróciło się podczas zabawy ze starszym bratem. Dziecko próbowali reanimować jego ojciec, a potem załoga karetki pogotowia. Lekarz nie potrafił określić przyczyny śmierci malucha i tego, czy została mu wcześniej zapewniona właściwa opieka medyczna. Sprawą zajęła się prokuratura.

- Sekcja zwłok wykazała, że dziecko było zdrowe - mówi Romuald Sitarz, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Zamościu. - Nie stwierdzono też udziału osób trzecich. Biegli orzekli, że nie ma żadnych podstaw, by stwierdzić, że do śmierci chłopca przyczynili się rodzice. Nie stwierdzono też, by niewłaściwie opiekowali się synem. Sprawa została więc umorzona.

Pod koniec kwietnia tego roku zachorowało kolejne dziecko: 6-letni Szczepan. Ważącego 13,5 kilograma i mającego 90 centymetrów wzrostu chłopczyka ojciec zawiózł do szpitala w Tomaszowie Lubelskim. Dziecko od około dwóch dni miało obrzęki twarzy oraz kończyn górnych i dolnych. Wcześniej chorowało na ospę wietrzną i miało biegunkę.

- Chłopiec znajdował się w stanie zagrażającym życiu, był niedożywiony, miał anemię - podkreśla Andrzej Kaczor, dyrektor szpitala. Lekarze dodają, że chłopiec nie mówił wiele, był niespodziewanie spokojny i wyciszony.
Szybko wykonane badania wykazały, że maluch jest w tak poważnym stanie, że konieczne jest natychmiastowe przewiezienie go do lubelskiego DSK. Przebywa w nim do dziś.

- Nie udzielamy żadnych informacji o stanie naszych pacjentów - ucina Agnieszka Osińska, rzeczniczka szpitala. - Chłopczyk jest wciąż diagnozowany - mówi jedna z pielęgniarek. - Siedzi przy nim babcia ze Świdnika. Ciągle przyjeżdża też ojciec. Widać, że jest z dzieckiem bardzo zżyty.

Śledztwo
Mężczyzna uczy w jednej z zamojskich szkół. Teraz przebywa na zwolnieniu lekarskim. - Dobry, spokojny człowiek. Świetny pedagog. O swoje tylko nie potrafi się zatroszczyć - mówi dyrektor szkoły.

- To spokojny, cichy człowiek. Taki zawsze się wydawał. Nie był w żaden sposób kontrowersyjny. Widać też było, że nie jest bogaty. To pewnie dlatego, że z tego, co się mówiło, miał dużą rodzinę na utrzymaniu - mówi jedna z jego byłych uczennic.

- Nie wiem, co wydarzyło się w tej rodzinie, ale ojca tych dzieci zawsze uważałem za porządnego człowieka. Nie pił, nie palił, dbał o rodzinę. A że żyli inaczej niż wszyscy, to ich sprawa była przecież. W każdym razie od lat mam o nim opinię, że jest osobą z zasadami, odważną i skorą do pomocy. Złego słowa na niego nie powiem - usłyszeliśmy od osoby z otoczenia mężczyzny.

To, czy w rodzinie nie dzieje się nic złego, sprawdzi Sąd Rodzinny w Biłgoraju. Wcześniej podobne próby podejmowały opiekunki środowiskowe. Nikt nie otworzył im jednak drzwi.

- Teraz muszą otworzyć, jak sprawą zajmują się i policja, i sąd, i prokuratura - kwituje sołtys.

- Śledztwo prowadzone jest w kierunku narażenia dziecka na niebezpieczeństwo utraty zdrowia i życia - potwierdza Romuald Sitarz, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Zamościu. - Czekamy na opinię lekarzy zajmujących się dzieckiem. Przesłuchani zostali już jego rodzice. Treści ich zeznań nie ujawniamy jednak ze względu na dobro śledztwa.

O to, jak naprawdę było, próbują pytać też dziennikarze. Ostatnia środa. Pod domem rodziny stoją redaktorzy lokalnych gazet. Pukają w zamknięte drzwi. Najpierw długo nikt nie otwiera. Potem wybiega kobieta. Mówi, że jest siostrą Bogdana. Specjalnie przyjechała do Polski z Ameryki, żeby ratować brata. Nie da nim poniewierać. Na bilet ze Stanów specjalnie wydała kilka tysięcy dolarów. Twierdzi, że jest dziennikarką CBS i "już ona nam wytłumaczy, co się stało". Okazuje się jednak, że rozmawiać nie chce. Grożąc wezwaniem policji, zamyka furtkę. W tym czasie zza firanki wychylają się dzieci. Uśmiechnięte. Zadowolone. Szczęśliwe. - Nie wiem, ile ich tam jest. Sześcioro, może siedmioro - mówi jeden z sąsiadów. - Z nikim kontaktu nie utrzymują. Jak idą na spacer, to nie przez wieś, tylko przy swoim domu wchodzą do lasu, żeby ich nikt nie widział.

- E, czasami ich widać - ripostuje sołtys. - Przez wieś przejeżdżają na rowerach. Ładne, uśmiechnięte dzieci. "Dzień dobry" człowiekowi powiedzą. Ale tylko tyle. Jak chodzę nakazy roznieść po wsi, to nawet na podwórko nie chcą mnie wpuścić. Jakieś dziecko wychodzi i mówi, że matka otwierać nie pozwala. Ja tam do dziecka nie mam żalu. Mówi, co mu każą.

Inni sąsiedzi mówią jednak, że to nieprawda, że rodzina z nikim nie utrzymuje kontaktu. Raz na jakiś czas przyjeżdżają samochody. Podobno na wspólną modlitwę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski