Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Roman Czerniec, artysta z Wojciechowa, kuje konie od 40 lat

Ewa Czerwińska
Archiwum
Z Romanem Czerniecem, kowalem artystą z Wojciechowa o kowalskich nauczycielach, genach po dziadku, końskich charakterach, motocyklach z podkuwania, skodzie bławacik, grze na kowadle i Danusi z Nałęczowa, rozmawia Ewa Czerwińska.

Dziewięćdziesiąt lat dla kuźni to dużo czy mało?
Dla jednej małej kuźni w Wojciechowie to sporo. Bo przecież to miejsce pracy niejednego pokolenia. A zaczęło się od tego, że mój dziadek Michał Ostrowski przez pięć lat był podkuwaczem koni w carskiej Rosji. W 1919 roku wrócił do kraju, przyjechał do Wojciechowa, osiedlił się i ożenił z Bronisławą Wąchałą, miejscową panienką. Miała 17 lat, on 27. W 1920 postawił w Wojciechowie pierwszą drewnianą kuźnię, która pracuje do dziś. Urodziły się dziadkom trzy córki i syn, który zmarł jako dziecko. Dziadek martwił się, komu przekaże schedę. Dziewczyny się przecież nie nadawały, bo kowalem musi być mężczyzna, który umie podnosić konie.

Podnosić konie?
Oczywiście. Dziadek nauczył się tego w Rosji. Sam trzymał konia i sam go podkuwał. Wchodził pod niego i brał go za nogę. Koń ma jeszcze trzy nogi, na których stoi, ale często mu się nudzi, wtedy kładzie się na kowala - widać chce sobie na nim troszkę poleżeć. A koń waży 500-700 kilo. Ja dźwigałem te konie na plecach przez trzydzieści lat. Czasem czułem, że nogi wchodzą mi w ziemię. Bywało tak, że jak koń mi się kładł, to ja lekko podnosiłem się i koń fik! Przewracał się.

Poważnie? Przepraszam, ile Pan waży?
Ja ważę 115 kilo. Ale to chodziło o chwyt. Kowal nie musi być gruby i duży. Dziadek był szczupły, a potrafił konia ujarzmić. Każdy koń ma charakter - jeden jest łagodny, inny nerwowy, łapie zębami. Trzeba znać chwyty. Umieć go rozgryźć psychologicznie. Tu, w kuźni, gdzie rozmawiamy, wisi taka rymowanka na ścianie: "Każda szkapa się raduje, gdy ją dobry kowal kuje". To się sprawdza w moim życiu. Jakieś dwadzieścia pięć lat temu przyjechał chłop z koniem. Podchodzę do niego i głaszczę. Po łbie, po karku, po szyi. Czuję, jak z niego nerwy spływają. A on z kolei czuje, że ten kowal nie zrobi mu krzywdy. Więc głaszczę go dalej. Zjeżdżam ręką coraz niżej i niżej, aż do kopyta. Ale koń albo da nogę, albo nie. Ten mi dał. Klient zapłacił, podziękował, ale na koniec zapytał: "Co pan temu zwierzęciu zrobił, że on taki spokojny? To jest coś niemożliwego... Ostatnio w ośmiu próbowaliśmy go przygotować do podkucia, związaliśmy, a on jednak nie pozwolił nic sobie zrobić. O co tu chodzi?". Ja na to: "O nic. Ja podziałałem swoimi chwytami i tyle". Widocznie to moje podejście sprawiło, że koń dał się podkuć.

Dziadek nauczył Pana tego podejścia?
Do żadnej szkoły zawodowej nie chodziłem, szkołę miałem w kuźni. Patrzyłem tylko na ręce dziadka i ojca. Wprawdzie po podstawówce chodziłem przez dwa lata do szkoły rolniczej, ale kucia tam nie uczyli. Po szkole lubiłem zaglądać do kuźni, patrzyłem, jak pracują ojciec z dziadkiem.

No ale jak dziadek Michał znalazł następcę?
Szukał na zięcia kandydata, który byłby kowalem. I znalazł. Następca przyszedł z Gaju Nowego i nazywał się Józef Czerniec. To był mój ojciec. Ożenił się z Janiną, jedną z trzech córek Michała. Józef uczył się kowalstwa w Piotrowicach za Nałęczowem, w słynnej rodzinie Głuchowskich, którzy zajmowali się robieniem pługów konnych. To była prawdziwa sztuka, bo te pługi same orały. Rękoma mało co rolnik musiał trzymać, bo to narzędzie samo wchodziło w ziemię. I spotkały się dwie specjalności, więc po ślubie w naszej kuźni kuło się konie i jednocześnie reperowało pługi, siekiery, gracki, motyki.

Kiedy podkuł Pan pierwszego konia?
Kiedy byłem uczniem w rolniczej szkole. Miałem szesnaście lat. Podpatrywałem, jak dziadek wbija te ufnaliki. Wydaje się, że to proste - podkuć konia. A to niesamowita sztuka.

Konia to boli?
No właśnie, ten gwóźdź, ufnal, ma dwie strony - lewą i prawą. Trzeba wiedzieć, którą płaszczyzną go wbić. Odwrotnie się wbije - wejdzie w ciało. Bo kopyto konia składa się z kości i z ciała. Jak się go złapie za ciało - będzie czuł. Jak człowiek. Koń ma tego paznokcia bardzo mało. Kowal musi mieć taką rutynę, żeby trafić w to miejsce dziesięciu milimetrów wokół kopyta tym ufnalem. No, wie pani, kiedy zacząłem kuć te konie, to na początku raz na tydzień lubiłem capnąć za to mięsko, że krew leciała. Ale potem już jednego na miesiąc udało mi się zagwoździć, potem na pół roku, a potem, jak już się rozmachałem, miałem jakieś dwadzieścia lat, to podkuwałem na miesiąc dziewięćset końskich kopyt. Bez krwi. Mój rekord: zimą 36 kopyt w jeden dzień. Wieczorem dalej jeszcze kułem te konie, bo chłopi czekali na mrozie często pół dnia. A w nocy robiłem podkowy na następny dzień. Rano, świeżutki, wchodziłem do kuźni.

A jakieś rozrywki?
Kiedyś na przedwiośniu śnieg topniał, woda weszła do kuźni i stała na klepisku - bo podłogi nie było. Sobota, wieczór, a ja siedzę. I nagle wchodzi pani redakator z radia, która chciała zobaczyć, jak wygląda kuźnia. Myślała, że zobaczy starego kowala w czarnej brudnej bluzie. Patrzy, a tu młodziutki chłopak. Zdziwiła się, że nie jestem na jakiejś zabawie. I też mnie zapytała o rozrywki. A ja, nie powiem, na zabawy jeździłem. Pracowałem do tej siódmej wieczorem, w domu myłem się, elegancko ubierałem, na motocykl i o ósmej, dziewiątej już byłem na zabawie - w Maszkach, Sztuczkch, Łubkach. Za pierwsze pieniądze z podkuwania koni kupiłem sobie wueskę 125. A kiedy miałem 19 lat, już miałem niemiecką emzetkę.

No to zadawał Pan szyku na tych zabawach.
W wieku dwudziestu jeden lat kupiłem moskwicza, ale szybko mi się rozleciał, bo był przechodzony. No to musiałem dalej kuć i kuć te konie, żeby oszczędzić na nowy samochód. Za dwa lata harówki kupiłem sobie skodę, koloru bławacik. A w 1978 roku ożeniłem się w Nałęczowie, z Danutą Oroń. Danuta pochodziła z Pomorza, a tu była kierowniczką kuchni w sanatorium. Jakimś cudem trafiłem na nią.

Nie cudem, tylko tą skodą bławacik.
No, było coś takiego, było. Wesele zrobiłem sobie sam, na 170 osób. Cztery dni trwało, dwie orkiestry. W książce między kartkami chowałem te pieniążki, bo do banku bałem się dać, no i mama mi trochę podbierała, bo w domu było jeszcze troje dzieci, ale ja dokuwałem, dokuwałem tych pieniędzy i przydały się w końcu. Do ostatniej chwili pracowałem, prawie do samego ślubu, a w poniedziałek z powrotem do kuźni, aż do poprawin. Urodziło mi się troje dzieci, z zegarkiem w ręku co trzy lata. Dwie dziewczynki i syn. Teraz porobiłem wesela dzieciom. Tata nie doczekał. Umarł, kiedy miał sześćdziesiąt cztery lata. Dziadek po robocie lubił siąść z kolegami, kilo kiełbasy, pół litra wódki, wypić, zjeść, nosa utrzeć i następnego dnia do pracy. Ojciec miał inny charakter, bardziej koleżeński, nie umiał odmawiać kolegom, a oni go zapraszali do karczmy, bo dobrze jest wypić z kowalem. Ojciec w końcu zaniedbywał tę kuźnię. Kiedy ja ją przejmowałem, dach się walił. Ale mam geny dziadka: zjeść, wypić i do roboty, więc ją podniosłem z upadku.

Jak to było?
Na weselu byli tacy, co szemrali: "Po co to wesele? Chłopak ze wsi, z kuźni, a żeni się z panną z miasta. Nie, to się nie nada". A to się nadało, i to jak! Parę lat musiałem przewalczyć tęsknotę żony do Nałęczowa, no bo cóż ten Wojciechów, brudny kowal i tyle. Została na jakiś czas w Nałęczowie. Przekonywałem ją, aż się zgodziła przyjechać do mnie. Wybudowaliśmy dom, zorganizowaliśmy agroturystykę. Ale dzieci się nam żeniły i coraz mniej się zrobiło miejsca, więc wybudowaliśmy drugi dom.

Żona szczęśliwa?
Szczęśliwa. Gotuje na 100-150 osób, prowadzi agroturystykę, zieloną szkołę. Kiedy zamieszkała w Wojciechowie, tylko o jedno mnie prosiła: żeby mogła odwiedzać matkę w Nałęczowie. Powiedziałem: Ależ tak! Dziś ja namawiam: Jedź, Danuśka do tego Nałęczowa, jedź. A ona wie pani, co mówi? Nie mam czasu!

Co z następcą?
Mam dwie córki: Anię i Agnieszkę i syna Piotra. Jak był mały, brałem go ze sobą na zabiegi u ludzi. Dzwonili do mnie, że koń nie może chodzić. Wiedziałem, że ropa się zebrała, bo koń pewnie zakłuł się gwoździem. Mówiłem: Przyjdę, zrobię zabieg - będzie trwał pięć minut, a na drugi dzień po południu koń będzie zdrowy. Bo ta ropa zbiera się przez siedem dni, a potem koniecznie musi wyjść. Rozsadza nogę. Najważniejsze było znaleźć to odpowiednie miejsce, które trzeba przekłuć. Gwóźdź nigdy nie siedzi w kopycie, dlatego trudno tę dziurkę znaleźć. Czasem ludzie kłują po omacku. A ja jakoś radziłem sobie. Jaka to ulga! Koń tylko dryg, dryg i czuje się, jak go ten ból opuszcza. Raz pomogłem koniowi Józka Kowalskiego. Weterynarz leczył zastrzykami, ale nie poradził i Józek smętny wracał do domu. Wołam: "Daj mi konia do kuźni na chwilę". Wystrugałem patyk, trafiłem w chore miejsce, wszystko wyszło nawierzch, zalałem ranę jodyną i zwierzę jak nowo narodzony. A Józek, który był poetą, ułożył wierszyk: "Lekarze z kliniki konika leczyli, dwanaście tysięcy w zabiegi wliczyli, koń dalej kulał. A nasz kowal złoty, wyleczył konika za dziesięć złotych". Temu wszystkiemu przyglądał się Piotruś. Raz nachylił się i wziął konia za pęcinkę. A to miejsce jest najbardziej czułe. Jak się pociągnie za te włoski, które tam rosną, to koń sam da nogę. I ten mój mały to wyczuł. Sadzałem go czasem w żłobie, żeby podawał mi narzędzia. Teraz pracuje ze mną w kuźni. Ma dyplom czeladnika.

Ale koni nie ma!
No właśnie. Musieliśmy się przeprofilować. Po podkuwaniu koni przeszedłem na ozdobne zawiasy do drzwi, ale wyparły nas drzwi nowocześniejsze, przesuwane. Motyki nie na czasie, bo kombajny nastały. Skończyły się gracki, zaczęły się wycieczki. Dzieciaki przyjeżdżają zobaczyć kuźnię i kowala. Nigdy nie pomyśleliśmy z dziadkiem czy ojcem, że kuźnia będzie służyła dla turystów. Kilka szkolnych autobusów dziennie przyjeżdża. Kiedyś robiłem podkowy dla koni, teraz na szczęście. Śmieję się, że wyciągam brud z pudełeczka! Bo czy taki tradycyjny kowal potrzebny jest dziś na wsi? Odpowiedziałem sobie i przekształciłem działalność - zająłem się kowalstwem artystycznym. Dziś na przykład montujemy w Lublinie schody metalowe z balustradą. Stworzyłem drugą już galerię z różnymi wyrobami.

Ten brud z pudełeczka mi się podoba.
Przez 70 lat kuźnia to młotek, miech i głowa kowala. Dziś inwestuję w kuźnię - w narzędzia, w budynek - ogromne pieniądze. Po czterdziestu latach pracy widzę, że kowalowi potrzebna jest umiejętność biegłej obsługi komputera, znajomość języków obcych. Na przykład Niemiec mnie pyta o coś, a ja nie rozumiem.

To zagranicznych klientów Pan ma?
W ubiegłym roku dwa razy do Paryża latałem. Potem czterysta kilometrów pociągiem pod Lyon, bo tam klient ma posiadłość z lasem, łąkami, jeleniami. I kowadłem francuskim. Zagrałem sobie na nim tam w tej Francji. Miało niesamowity dźwięk. Lepszy od mojego. Żono, dzwoniłem do Wojciechowa, jestem we francuskiej kuźni i gram na kowadle! Zrobiliśmy z pracownikiem pomiary bramy do pałacu, ogrodzenia, przygotowaliśmy projekty. Podjęliśmy się również rekonstrukcji dawnych elementów - m.in. krat okiennych. Francuz był zadowolony. Okazało się, że długo szukał kogoś, kto mu to wszystko zrobi rękami. Przez projektantkę francuską nas znalazł. Pół roku robiliśmy to zamówienie, poszło siedem i pół tony żelaza. Potem montowaliśmy w pałacu. Klient powiedział, że takich kowali będzie polecał na całym świecie. No więc dzisiejszy kowal musi również latać samolotem. Pięć minut się spóźniliśmy, uciekł nam samolot i musieliśmy z ekipą dwa dni siedzieć w Paryżu. Najfajniejsze było to, jak zadzwoniłem do domu i mówię, że nie możemy lecieć, że stoję, gapię się w niebo, te samoloty latają, a ja nie mam czym wrócić. A brat na to: "Romek, idźcie może na okazję, może jakaś okazja nadleci..."

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski