18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Witold Koleśnik o ojczyźnie w Julianowie (ZDJĘCIA)

Ewa Czerwińska
Wanda i Witold po ślubie w oszmiańskim kościele pw. św. Michała Archanioła. Rok 1933
Wanda i Witold po ślubie w oszmiańskim kościele pw. św. Michała Archanioła. Rok 1933 archiwum Witolda Koleśnika
Z Witoldem Koleśnikiem o ojczyźnie w Julianowie - sianie na łące, alejce śliwowej i wilku złym, a także o nowym kołchozowym porządku, zniknięciu ojca, zsyłce do Kazachstanu, stepie w makach i groźnej pustyni rozmawia Ewa Czerwińska.

Przed chwilą swojego ojca nazwał Pan tatuńcio. Podoba mi się. Na mamę mówi Pan mamuńcia?
Czasami tak. Ja to wychowanie i odnoszenie wzajemne wdrażam w swojej rodzinie. To utrzymuje więzy. Do dziś kontaktuję się z kuzynami. Niestety, większość już po-marła. Z naszej trójki rodzeństwa zostałem tylko ja. Pamiętam dziadka Józefa Koleśnika. Dziadkowie gospodarowali w miejscowości Grodzie. Kie dy kazali tam kołchozy zakładać, przenieśli swój drewniany dom. Mieszkał tam też Stanisław, mój wuj. Pamiętam, że często gęsto grał na harmonii. Pięknie. My mieszkaliśmy w powiecie oszmiańskim, w folwarku Julianowo. Mam takie zdjęcie, na którym moi synowie - Przemek i Arek obejmują rękami brzozę koło krzyża, wysokiego, dębowego, stuletniego. Jak się z traktu zjeżdżało do naszych zabudowań pod lasem, to się musiało koło niego jechać. Na wsi przy każdym takim rozwidleniu stał albo krzyż, albo kapliczka. W moim ukochanym Julianowie tylko brzoza została.

Wzruszył się Pan.
No bo, proszę pani, na swojej ziemi byłem! Pod tą brzozą ja stałem, a po latach mój syn Przemek. Bywam tam często z żoną Zosią, dziećmi. O, tu na zdjęciu widzi pani łąkę i ludzi: to moja rodzina i sąsiedzi. Dokładnie tu, gdzie Zosia stoi, był nasz dom. To dla mnie nostalgiczne. Pod tym krzyżem majowe się sprawiało, a niedaleko były Możejki i stamtąd też schodzili się ludzie. Parafia dopiero w Osz-mianach była, w starym kościele jeszcze z XIV wieku. Pod tym lasem, co pani na zdjęciu widzi, leżą jeszcze kamienie z naszej posiadłości. Miałem 13 lat, kiedy ten kawałek ziemi opuściłem.

Co jeszcze Panu zostało w pamięci z tamtego Julianowa?
Pamiętam widoczek: alejka śliwowa prowadziła na po-dwórko do domu, dalej ogromna obora, przy stodole drewniany kierat obudowany u góry specjalnym wieńcem. Solidne budynki pod strzechą. Na łące pasłem krowy, bo by łem najstarszy, pomagałem rodzicom, którzy od rana do wieczora pracowali w gospodarstwie. Po mnie była Wanda rok młodsza, i Krysia o pięć lat. Pamiętam czerwiec 1944 roku. Na łące stały kopice sia na. Z chłopakami z Możejek ganialiśmy się po tym sianie, aż weszło mi w oko jakieś ostre źdźbło… Mama słała nam łóżka na noc pod śliwami, bo bomby celowały w do mostwa. Nie spaliśmy. Było już po zachodzie słońca, kiedy na niebie pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami, a za nimi sunęły ruskie z czerwoną gwiazdą. Ja miałem, prosto policzyć, pięć latek. Ojciec słuchał radia na słuchawki - drut od jednego do drugiego drzewa przeciągnięty był i antena. Nasza kolonia Julia-nowo w powiecie oszmiańskim w ziemi wileńskiej i po sąsiedzku Pawlinów to były duże majątki. Nasz folwark miał 50 hektarów. Stawek pośród łąk, sześć hektarów lasu stuletniego. Zachował się plan zrobiony przy okazji kupna folwarku przez rodzinę mojej mamy Wandy z Bara no wiczów, w 1923 roku. A 18 września 1939 weszli do nas Rosjanie.

Nie było strachu, że zabiorą majątek?
Nie, jeszcze nie robili kolektywizacji. Brali za to kontyngent. Potrafili przyjechać i zabrać, co chcieli. Pozmieniali już granice. Myśmy się znaleźli na Białorusi. Rosjanie powołali białoruską republikę, a Litwie oddali Wilno. My czasem ma my pretensję do nich, a przecież oddali to miasto, które kiedyś zabrał im Piłsudski, prawda? Niezależnie jak było, to moja kochana święta ziemia urodzenia. Piękna i jedyna. Tam nie było takiego strzeżenia się jeden na drugiego jak na Wołyniu. Mieszkali razem Polacy, Białorusini, Lit-wini, Ukraińcy, Żydzi i wszyscy w zgodzie. W Oszmianie żyło osiem tysięcy mieszkańców. A na Wołyniu jak miało być dobrze? 72 procent ludno-ści to Ukraińcy, a nas, Polaków tylko 16 procent. Moja mamunia w 1935 roku, 15 ma-ja była na pochówku serca Marszałka w Wilnie. W Za zu-linie, niedaleko, żyli Piłsudscy. Więc to rodak. Ale mam żal do niego. Dlaczego? Przeczytałem, że Ukrainiec mógł studiować na Uniwersytecie Lwowskim tylko jeśli miał polskie obywatelstwo. Więc nie było sprawiedliwie. Mógł ten Piłsudski trochę uporządkować sprawy narodowościowe, prawda?

Najpierw przyszli Ruscy. Za niecałe dwa lata Niemcy. Tatuś powiedział: "Jak oni przyszli, to było lepiej niż za Ruskich". Po 1944 roku zaczęli organizować kołchozy.

Skończyła się wojna i mogliście wyjechać.
No i wszystko już było przygotowane. W 1948 roku tatunio zamówił trzy wagony towarowe, żeby załadować koniki, krówki, brony, pługi… Nawet pomost z desek zrobił, żeby do wagonu przystawić i spokojnie bydlątka wprowadzić. I nie pojechali! Przyszła po-wiastka z NKWD: granica za-kryta! Zieleniewscy, część ro-dziny ze strony babci, zdążyli wyjechać na Ziemie Odzyskane. My zostaliśmy. Pamiętam, jak popijając gorzałeczkę, po-jadając chlebek na ajerze (tataraku) gadają sobie ojciec z sąsiadami. Mówią: "Wiesz, co? A może dobrze, że nie po-jechaliśmy…" A ktoś na to: "A gdzie jechać?! Tam znowu Niemcy mogą wrócić". I pa-miętam to zdanie: "Polska tu wróci". To było marzenie. Przecież na siłę się wyjeżdżało: trzeba było wszystko zo-stawić. Ale komu?! A tu w po-wiecie oszmiańskim organizowało się kołchozy. Różne były nazwy - pierwszy kołchoz w Możejkach, Pawlinowie, Mostwiliszkach nazwali Switanok (Świt). Drobny chłop nie miał nic do gadania. Ojciec, kułak, powiedział: "Do kołchozu nie pójdę!" No to pani progresywne podatki wymierzali, parobków nie wolno było mieć, daninę wyrywali. Mnie najstarszemu bacik w garść rodzice dawali i na past-wisko z owcami i krówkami. Razu jednego bladym świtem patrzę, a tu wilk skrada się na brzuchu. Owce chciał złapać.

Przestraszył się Pan?
Darłem się, ale tylko gębę miałem otwartą, a z gardła nie wychodziło nic! Większość stada przy mnie stoi, a tu jedna młoda krówka rzuca się na niego, głowę opuściła i ro-gami celuje… Przegoniła wilka do samego lasku. Śmiali się rodzice… Żniwa przyszły: ko siło się sierpem, snopeczki się wiązało, stawiało się w kucki, a jeden snopek rozchylało się i przykrywało czubek jak ka peluszem. Przyjdzie deszcz, to spłynie po tym kapeluszu. Pani sobie wyobraża?

Wszystko!
Pamiętam: ta moja siostrzyczka Krystyna, ona się urodziła w 1944, pod gruszką na miedzy, w kolasce na drewnianych kółeczkach, zawinięta leży w cieniu. Za smoczek kawałek płócienka lnianego, w środku skórka chleba, troszeczkę cukru, zawiązane niteczką, a jak ona cmokała, jak cmokała! Zima - lato zawsze zajęcie. Od wiosny do późnej jesieni robota. Młóciło się cepami. Co to jest komputer? - opowiadam wnukom. To taki cep mojego ojca i dziadka! Gęsi też pasłem. Stado duże. Dlaczego trzeba było pilnować? Bo płótna lniane suszyły się na trawie. Bieliły się na je-ziorku, na słupkach. A gąski jak by weszły i kupeczkę zieloną zrobiły, to plamę mogłaby pani prać i prać. Mama przędła na kołowrotku. Konstrukcja stojąca, pedaliki, de-ska pod kątem prostym, na niej wyrobiony len, wyczesany… Do ilu lat pani bez prądu żyła?

Ja tylko z prądem.
A widzi pani. A ja do siedemnastu. Lampa naftowa i świe- ca, jak nie - to łuczywo! Z bezsękowej sosny, półmetrowe. I ja to łuczywo trzymałem siedząc na taboreciku, a mama przędła. No i mieliśmy łaźnię. Kamienie polewało się wodą, były półeczki, beczki poustawiane w piecu. Trzydzieści osób się mieściło. Jeden się kładł na półeczce, a drugi witką brzozową, mło-dą, jeszcze listki się lepiły, po pleckach. Jakie to krążenie po tym się robiło! W tej samej łaźni len się suszył na pieprz. Jak się wodą kamyków nie po-lewa, to jest sucho. Potem międlnicą …

Już się wcale nie dziwię, że Pan poszedł na uczelnię rolniczą.
... potem czesze się. I to już jest materiał do przędzenia i tkania. A do lasku jak się po-szło… Swoje jagódki, swoje grzybki… Na kołchoz nie zgodziliśmy się. To bohater, co nie poszedł na rękę władzy, czy nie? Ja uważam, że bohater. Jak mój ojciec, który mu-siał się ukrywać.

Za ten opór?
Tak! Był 1950 czy 51, przyjechali z NKWD, czyli ichnia policja, z Oszmiany. Oczywiście mama zrobiła stół - bo gościa trzeba przyjąć. Ziemia taka, ludzie tacy, że każdego trzeba ugościć. Pojedli tej kiełbaski, tej szyneczki, żytnió-weczki popili. Mama przygotowała koszyk na drogę, tata koniki zaprzągł, żeby gości odwieźć. Wychodzą z domu: policjant, ojciec, a za nim taki pomagier tego policjanta. Enkawudzista mówi: "Koleśnik, przyjeżdżaj jutro na NKWD do Oszmiany, na wszelki wypadek weź ze sobą suchary i bieliznę na trzy do-by". A ten jego pomagier, oszmiański Żyd, mojego tatę za rękaw i szepce na ucho: "Uciekaj do lasu…" Słuchy chodziły, że niejednego już aresztowali, więc tato na drugi dzień znikł. Ukrywał się też u sąsiadów, do 1952 roku. Na drugi dzień przyjeżdżają en-kawudziści i pytają: "Gdzie wasz tata?" Wpadali w nocy, w jednym z pokoi podłogę zrywali… Ojciec musiał mieć autorytet w tym środowisku, bo nikt go nie sprzedał. Myśli pani, że ta służba bezpieczeństwa do nich nie podchodziła? No i przyszedł 18 kwietnia 1952 roku. Sobierajties! Dali półtorej godziny. My, dzieci w nocnych koszulinach. Miałem trzynaście lat i tylko ryczałem. Mama prosi: "Witek, pomóż mnie, przynieś…" A ja ryczę.

A ojciec w lesie?
Mówią: "Jak jest gdzieś, to może z wami jechać!" Aha! Od razu! Sąsiada jak się ujawnił, wsadzili do więzienia. Mama w ostatniej chwili podeszła do szafy i schowała za pazuchę książeczkę wojskową ojca. Żeby mieć jakiś dokument. I złapała zegarek na łańcuchu, amerykański, pamiątkę od cioci, która żyła jakiś czas w Ameryce. To ona z wujkiem po powrocie kupiła ten folwark, wzięli mamę, a że byli bezdzietni, zostawili jej majątek. Złapała też ubrania w koc, jakąś narzutę, trochę jedzenia - oczywiście nie pozwalali wziąć noża. Załadowaliśmy się na furmankę i do Oszmiany, na stację. W małym wagonie zmieściły się 42 osoby. Po dwóch tygodniach dojechaliśmy do Ka-zachstanu, kieleski rejon, na stację Kieles, obok pustyni Kyzył-Kum, pięćdziesiąt kilometrów od Taszkientu. Tu pchali ludzi do roboty. Przyjeżdżamy: tubylcy w turbanach wybierają rodziny, gdzie najwięcej młodych. I jedziemy. A tu step. Jak on pięknie kwitnie… Najpierw czerwone tulipany, potem czerwone maki. Cudnie. Ale bez drzew. Goło. Dojechaliśmy pod jakieś lepianki. Kazach wygonił z jednej z nich osły: "Tu bu-dietie żyć!" Na górze pod dachem ziemią przywalona trzcina, szyba w ścianie przylepiona i tyle.

Był Pan najstarszym członkiem rodziny.
Ja już w wieku 12 lat zrobiłem sobie w Julianowie narty - miałem smykałkę. A na zsyłce nary - legowisko do spania dla nas wszystkich. W rogu wykombinowałem piecyk, robiłem kiziak - zbierało się owcze bobki, w dół, zalewało wodą, a potem w miednicę i na słońce. Nie ma lepszego opału! Poszedłem do brygady traktorowej, do pracy, mama na pole bawełny. Za trudo-dniówkę dostawała kilo pszenicy, a ja, małoletni, pół. Robiło się lepioszki. Piekło się przylepiając do sufitu piecyka.

Chodził Pan do szkoły?
Przez rok - nie. Moja edukacja zatrzymała się na szkole w Mostwiliszkach, na czwartej klasie i dopiero po roku zacząłem naukę w Kazachstanie, w miejscowości Uczakty, dziesięć kilometrów od na-szego kołchozu. Wie pani, że tam uczyli angielskiego? Uczyła Stefania Żamojto, Polka, razem z nami wywieziona.

Jaka była ta uchodźcza diaspora?
Trzymaliśmy się razem. Ale też mieliśmy dobre stosunki z innymi: Kazachami, Mongołami, Turkmenami… Bawiliś-my się z chłopakami.

A ojciec wciąż w Julianowie?
Nie! Przyjechał do nas. Władza pozwoliła, bo nic złego nie zrobił. Mamie wtedy ulżyło. Ja byłem dobrym zaopatrzeniowcem. Tuszkanciki (susły) na stepie tłukłem, pięć - sześć i był obiad. Dach reperowałem. W nocy spało się na dworze, bo gorąc. Oblewało się wodą podwóreczko, żeby karakurt (czarny pająk) nie podszedł, bardzo jadowity. Żmije po ścianach chodziły, szakale w stepie, żółwie stepowe… A co fajnego było? Melony, proszę pani. Melony spod Taszkientu. Takich nigdzie na świecie nie ma, tylko tam. Do piętnastu kilogramów. Żeby się najeść, chodziliśmy na pogrzeby, wesela do Kazachów.

Kiedy wróciliście z Kazachstanu?
W 1956 roku. Wezwali nas: "Udowodnijcie, że jesteście Polakami i że w Polsce macie kogoś z rodziny". I już pani wie, dlaczego tylu naszych zostało w Kazachstanie. Bo nie mieli dokumentów ani rodziny nad Wisłą. Przyjechaliśmy do Białej Podlaskiej, do punktu repatriacyjnego. Każdy dostał po tysiąc złotych w ramach pomocy. Wyszliśmy z kolegą Klemensem do miasta. Patrzymy - witrynka. Bułeczki, rogaliki, obwarzanki, chlebek jasny. "Ty posmotri, jak tu dobrze się żyje. Tu nawet czarnego chleba nie ma!" - mówię do Klemensa. Do dziś to pamiętam. Szczęście, że wróciliśmy. Popatrzmy na mapę: tu głodny step, gdzie w latach 50. Rosjanie prowadzili doświadczenia z bombą atomową, a my tu, bliziutko. Dlatego prawie cała moja rodzina i większośc sąsiadów wymarła na raka.

A z Białej Podlaskiej powędrowaliście do Lublina?
O, nie, wylądowaliśmy na ziemiach zachodnich, w pege-erze Chociule w Zielonogórskiem. Tata był woźnicą. Ro-dzice tam zostali, a my poszliśmy w świat, do szkół. Ja do szkoły podstawowej do klasy siódmej w Świebodzinie. Siedemnastolatek! Pamiętam dyktando. Pszczoła napisałem tak: p polskie, ruskie szcz… A polonistka do mnie mówi tak: "No, tu mi kaktus urośnie, jak ty zdasz siódmą kla-sę". Jak ona mogła tak powiedzieć? Kiedy byłem już na drugim roku studiów, spotkałem ją na ulicy i podziękowałem, że takiego szturchańca życiowego mi dała! Przypomniałem jej tego kaktusa…

A te szturchańce w Kazachstanie też Panu pomogły?
To była szkoła życia i ja z niej umiałem wyciągać wnioski. Co nas spotkało, to spotkało, ale nie można mieć pretensji do dzisiejszych Rosjan. Byłem przedstawicielem dużej polskiej firmy na Białorusi i na Ukrainie, miałem tam wielu przyjaciół. Do dziś utrzymujemy kontakt. A z Julianowa jestem dumny, bo tam, w powiecie oszmiańskim, królowie się rodzili, z Holszan pochodziła Zofia, żona Jagiełły. A w Szczecinie poznałem moją Zofiję, urodzoną w za-chodnim Kazachstanie, bo jej rodziców wywieźli z radzyń-skiego powiatu, we wrześniu 1939 roku. I tam, w Szczecinie piknęło. Razem już przenieśliśmy się do Wyższej Szkoły Rolniczej w Lublinie.

Enkawudzista mówi: "Koleśnik, przyjeżdżaj jutro na NKWD do Oszmiany, na wszelki wypadek weź ze sobą suchary i bieliznę na trzy dobry." A ten jego pomagier szepce: "Uciekaj do lasu".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski