MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Saga pachnąca wędzonką

Ewa Czerwińska
Dr Henryk Cioczek, najmłodszy z rodu Cioczków, onkolog z Nowego Jorku, autor książek, tata 4-letniej Emilki, od lat promuje Lublin w USA
Dr Henryk Cioczek, najmłodszy z rodu Cioczków, onkolog z Nowego Jorku, autor książek, tata 4-letniej Emilki, od lat promuje Lublin w USA Małgorzata Genca
O niezwykłych kobietach: mamie Mariannie i niegdysiejszych lekarkach - Marii i Elisabeth, puszczaniu doktora z torbami, masarskich korzeniach opowiada Ewie Czerwińskiej dr Henryk Cioczek.

Już Pan posmakował tych szynek i schabów z rodzinnej firmy Cioczek?
Nie tylko, bo jeszcze jadłem pyszne kabanosy! Zawsze kiedy przyjeżdżam do Lublina, próbuję rodzinnych wyrobów, bo te smaki są niepowtarzalne. Oprócz tego grzybowa. Nigdzie nie smakuje tak jak w Lublinie, w naszych rodzinnych restauracjach. Ale też jadam różne pyszności w lokalach Starego Miasta.

Amerykanie nie znają tych smaków.
Nie, więc żal. Przywożę tu moich amerykańskich przyjaciół, którzy zakochują się w naszej kuchni. Mówią, że odkrywają nowe światy.

Jest Pan onkologiem, praktykującym w Nowym Jorku. Przyjemność z jedzenia czasem źle się kończy.
1/3 nowotworów złośliwych wiąże się ze złą dietą i brakiem ruchu, 1/3 z paleniem, a 1/3 uwarunkowana jest genetycznie. Widać, jak wiele od nas zależy. Powinniśmy jadać potrawy wysokobłonnikowe, niskotłuszczowe. Warzywa i owoce. Amerykanie nie dbają o dietę, co widać na ulicach NY. W Polsce nie ma tak monstrualnie otyłych ludzi jak w Ameryce. Ale gros moich pacjentów to Polacy, a wielu z nich z kolei ma problem z paleniem.

Więcej otyłych, ale też większa wykrywalność chorób nowotworowych.
To fakt. Dostęp do lekarza jest większy, wyżej stoi medycyna, ale część społeczeństwa nie ma ubezpieczenia. Na szczęście wykonanie badań prywatnie nie jest aż tak drogie, poza tym lekarze przypominają o konieczności kontrolowania stanu zdrowia nawet częściej niż trzeba. Wręcz naciskają. To jest tzw. medycyna defensywna: lekarz boi się, żeby czegokolwiek nie zapomnieć, nie przeoczyć, bo zaraz będzie sprawa roszczeniowa. Stany Zjednoczone są na pierwszym miejscu w świecie w zakresie tego typu procesów. Jeżeli pa-cjent dostanie zawału, może próbować udowadniać, że to była wina lekarza, który rok temu nie posłał go na test wysiłkowy. A jeśli zachoruje na raka płuc, może go obwiniać, że nie skierował go na prześwietlenie. Oczywiście siebie, że palił papierosy przez dwadzieścia lat, nie obwinia wcale.

Wygląda na to, że amerykański lekarz siedzi na minie.
No i dlatego wybrałem polską grupę. Polscy pacjenci są mniej roszczeniowi, ufają mi, a ja ufam im. Bo powszechna praktyka jest taka, że gdy do gabinetu wchodzi pacjent, to lekarz już się martwi, jak tu go poprowadzić, żeby czegoś nie przeoczyć - z winy własnej albo pacjenta. Wiadomo, że każda operacja, poród to jednocześnie jakiś procent niepewności, komplikacji. Bo może wystąpić infekcja albo przepuklina w miejscu zabiegu, albo zakrzep żył głębokich, a noworodek może się urodzić na przykład z rozszczepieniem kręgosłupa albo paraliżem dziecięcym z powodu niedotlenienia. Zdarza się. W Stanach jakakolwiek komplikacja jest równoznaczna z błędem medycznym, co nie zawsze jest prawdą. Prawnicy jednak podciągają to pod błąd. Mówi się, że dlatego sądzi się lekarzy, bo mają pieniądze. Zasądzone odszkodowanie idzie z kasy szpitala i prywatnej - lekarza. Klient jest wręcz zachęcany do oddania sprawy do sądu. Osoba sądząca nie ponosi żadnych kosztów sądowych. Nie płaci też adwokatowi, nawet jeśli przegra. A adwokat, jeśli wygra, bierze 1/3 sumy zasądzonej. To za-chęta dla pacjentów i prawników. Jeśli urodzi się dziecko z poważną wadą, to zdarza się, że jeszcze przed rozprawą dochodzi do ugody stron. A w grę wchodzą horrendalne sumy. Nawet jeśli zdrowie dziecka nie jest skutkiem zaniedbań lekarza, to i tak wożą je na wózku do sądu, a ława przysięgłych podejrzewa, że a to lekarz za późno przyjechał do szpitala, a to może nie tak odbierano poród... Prawnicy dolewają oliwy do ognia, a ława się przychyla.
Zdarza się puścić lekarza z torbami?
Zdarza się nawet, że lekarze rezygnują z wykonywania zawodu. Na przykład na Florydzie jest takie prawo, że jeśli sąd trzykrotnie wykazał błąd lekarzowi, to zmuszony jest on do porzucenia praktyki. Traci licencję. A do czego to prowadzi? Że lekarze przestali wybierać zabiegowe specjalności, które niosą ryzyko, np. chirurgię, ortopedię, położnictwo. Wielu ginekologów położników nie odbiera porodów. Żeby mieć pokrycie na wypłatę odszkodowań, lekarz musi płacić 200 tysięcy dolarów ubezpieczenia rocznie. A dodajmy do tego koszty utrzymania jeszcze czterech asystentek, czynsz za lokal, to - aby wyjść na zero - trzeba zarobić 400 tysięcy dolarów. Więc ile razy w nocy trzeba jeździć do porodów, żeby zarobić? W niektórych stanach brakuje położników i kobiety muszą udawać się po 100-200 kilometrów do lekarza. Otwie-ramy gazetę, a tu apel jakiejś kancelarii prawniczej: uważasz, że byłaś skrzywdzona(y) w szpitalu, lekarz popełnił błąd - zgłoś się do nas.

Przechył. Z kolei w innym kraju świata trzeba dawać łapówkę lekarzowi, żeby w ogóle leczył. A tu po prostu potrzebny jest balans. Czyżby tęsknił Pan za polskim lecznictwem?
Nie. Owszem, skończyłem medycynę w Lublinie, mam kontakt naukowy z Uniwersytetem Medycznym. Tu przed kilkoma dniami obroniłem doktorat. Ale na miejsce życia i pracy wybrałem Stany.

Przed kilku dniami obronił Pan doktorat na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie. Z onkologii?
Ależ nie! Napisałem pracę z dziedziny historii medycyny, a jej bohaterką jest dr Maria Zakrzewska. Wybitna, wspaniała postać. Nie zna jej ani Polonia, ani Polacy w kraju. Działała w II połowie XIX wieku, jako jedna z pierwszych kobiet ukończyła akredytowaną szkołę medyczną w Cleveland w Ohio. Razem z dr Elisabeth Blackwell, pierwszą Amerykanką, która ukończyła szkołę medyczną, utworzyły w Nowym Jorku szpital dla kobiet i dzieci. Pracowały tam tylko panie. Pierwszy taki szpital na świecie! Wcześniej Elisabeth nie mogła praktykować, pomogła jej dopiero dr Zakrzewska. Zakrzewska ukończyła prestiżową szkołę dla położnych w Berlinie, potem została główną akuszerką królewskiego Szpitala Miłosierdzia w Berlinie i profesorem w szkole, a na koniec dyrektorem szpitala. W wieku 20 lat była najwyżej wykształconą kobietą w Prusach. Pochodziła z arystokratycznej kresowej rodziny, która musiała uciekać z rodzinnego gniazda przed rep-resjami po powstaniu listopadowym. To szczęście, że te mądre kobiety się spotkały.

A dlaczego Maria opuściła Europę?
Kiedy kilka razy zdawała do szkoły położnych w Berlinie, nie chciano jej przyjąć, twierdząc, że jest za młoda. Dostała się dopiero wówczas, gdy poparł ją Joseph Schmidt, człowiek, z którym bardzo się li-czono. Widząc w niej ogromny potencjał, przekonywał, że Prusy potrzebują kogoś takiego jak la Chapelle, która była największą francuską położną. No i przekonał profesorów szkoły. Smidth umarł, niestety, zaraz po tym, kiedy Zakrzewska została dyrektorem szpitala i profesoren szkoły medycznej. Szybko straciła poparcie. Ludzie zaczęli mó-wić: jak taka młoda kobieta może uczyć mężczyzn (bo oprócz 150 kobiet w szkole było 50 uczniów), zaraz pewnie się zakocha. Więc posta-nowiła wyjechać do Stanów Zjednoczonych, kraju wolności, gdzie kobiety mają nieograniczone możliwości. Mit, niestety, potem prysł. Miała trudności, nie chciano jej zatrudnić. Na szczęście Maria i Eli-sabeth spotkały się, a połączyła je idea budowy szpitala.

A jak Pan trafił na trop tej wybitnej kobiety?
Bo ja - po 140 latach - właśnie w założonym przez nich New York Downtown Hospital odbywałem praktykę chirurgiczną. Zacząłem wgłębiać się w historię szpitala i odkryłem, że założycielką była lekarka polskiego pochodzenia.
Dlaczego Pan - młody, zdolny lekarz, asystent w klinice, z perspektywami - wyjechał z kraju?
Po pierwsze - chęć poznania świata. Po drugie - Polskę zawsze kochałem, ale nigdy nie czułem się dobrze w systemie socjalistycznym.

Ale Pana rodzina była zasobna - biznes mięsny! - więc nie mógł Pan chyba narzekać. Kanapki do szkoły były z wędliną.
Owszem, ale kiedy miałem dziewięć lat, w 1970 roku, umarł mój ojciec i mama sama prowadziła interes. A wówczas prywatny biznes władza tępiła. Nękała kontrolami, domiarami i innymi restrykcjami. To było bardzo stresujące. Ale wrócę do decyzji o wyjeździe. Chciałem też szkolić się w Stanach. A potem przyjechała do mnie moja narzeczona Ania, wówczas studentka medycyny, dziś lekarz ginekolog - położnik, no i pomyśle-liśmy, że trudno jej będzie, po dwóch latach pobytu w USA, wrócić w Polsce na studia. Zdecydowaliśmy więc, że zostajemy. Na początku imałem się różnych prac: byłem i pie-lęgniarzem, i technikiem od respiratorów, i kelnerem w restauracji. I studiowałem, uczyłem się angielskiego. Po roku nostryfikowałem dyplom. Egzaminy są bardzo ciężkie - zdaje się wszystkie przedmioty. Dosłownie pranie mózgu. Sześć godzin testów. Ale czekało mnie jeszcze coś cięższego: pierwszy rok rezydencji w szpitalu.

A konkretnie jak było?
Rzucają człowieka na głęboką wodę. Co trzeci dzień dyżur. W tym czasie, kiedy tam pracowałem, zaczynaliśmy pracę rano, a potem ciurkiem 35 godzin w szpitalu.

Wśród pięciu synów Marian-ny i Jana Cioczków jest prawie pół na pół - trzech lekarzy: Piotr, Marian (weterynarz) i najmłodszy Pan oraz dwóch masarzy: Zbigniew i Jan.
Mama zachęcała nas do studiowania. Dzielna i mądra kobieta. Została sama z naszą piątką, ale zależało jej, żeby nas kształcić. My pomagaliśmy jej, jak potrafiliśmy. Jako mały chłopak, pamiętam, ważyłem wędliny, nosiłem kosze. Mama była niezwykle ciepłą, rodzinną kobietą. Kiedy zamknę oczy, widzę nasze stare mieszkanie. A zapach dzieciństwa to zapach wędzonki. Tradycja masarska rozpoczęła się w Krzczonowie. Moi dziadkowie: Marianna i Jan Cioczkowie zajmowali się masarstwem. Ich syn Jan, a mój ojciec, chodził do szkoły, której kierownikiem był ojciec Wojciecha Siemiona. Jeszcze przed wojną ojciec poszedł do terminu do masarza Desaora w Lublinie. Sprzedał krowę i na piechotę poszedł. I został. Pierwszy sklep miał w jatkach (pod arkadami). W czasie wojny dziadkowie nielegalnie zajmowali się masarstwem, pomagali Żydom. Między innymi Józefowi Honigowi, nieżyjącemu strażnikowi lubelskiego kirkuta. Skończyło się na gestapo. Ojciec, wówczas niespełna trzydziestolatek i dziadek zostali wywiezieni na Zamek Lubelski. Tata zachorował na tyfus. Miał delirium, uważali, że nie żyje, wyciągnęli go na plac zamkowy i rzucili na stertę trupów. Było zimno. Ocknął się. Wyczołgał się, z powrotem wrócił do celi. Niemcy pytali: Co kto umie? Ojciec powiedział, że wszystko potrafi zrobić. Przywieźli świniaka. Ojciec go oprawił, zrobił wędliny - to mu uratowało życie. Zdał egzamin. Potem obydwaj z dziadkiem byli kucharzami w obozie jenieckim w Dąbrowicy. Byli tam jeńcy z Luksemburga. Z głodu zjadali mysze i szczury. Trawa była ze szczętem wyjedzona.

A dziadkowie ze strony mamy?
Waleria i Antoni Szyszkowscy. Mieszkali na Ponikwodzie, handlowali bydłem. Oni z kolei pomagali dwóm Żydom - Chaimowi i Jankielowi Kava. Raz Kava z dziadkiem kupili jałówkę dla getta. Przeprowadziła ją do dzielnicy żydowskiej moja mama. Miała może szesnaście lat. Jankiel i Chaim uciekli z getta. U nas ukrywał się Jankiel. Do dziś stoi ten dom przy ulicy Nasturcjowej. Moi dziadkowie Szyszkowscy i rodzice Marianna i Jan Cioczkowie otrzymali od Yad Vaszem tytuł "Sprawiedliwy wśród narodów świata".

Nie opowiadał Pan jeszcze o Wierzchowiskach, pałacu Koźmianów, gdzie teraz rezyduje Pańska rodzina. Ale pewnie to temat już całkiem innej opowieści.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski