Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal Kody 2014: Zen i Koleś z "Big Lebowsky'ego" (RELACJA)

PAF
Festiwal Kody 2014
Festiwal Kody 2014 Tomasz Kulbowski
Przed zakończonym w niedzielę festiwalem Kody 2014 dostałem do recenzji książkę „Koleś i mistrz zen”, która okazała się niezwykle przydatna w trakcie festiwalu.

„Koleś i mistrz zen” to zapis rozmowy Jeffa Bridgesa, aktora grającego postać Kolesia w filmie „Big Lebowsky” braci Coen z Berniem Glassmanem, amerykańskim mistrzem buddyzmu. Książka jest naprawdę spoko, koleś, mówiąc w stylu bohatera „Big Lebowsky’ego”, a jej zaletą jest, że zamieniła festiwal w jedną wielką lekcję zen.

Przez te pięć dni zen przydawał się najczęściej w sprawie dość błahej, mianowicie przy szukaniu miejsc na salach. Zajęcie to wymagało cierpliwości i wytrwałości buddyjskiego mnicha, jako że Kody pobiły swój i Centrum Kultury rekord frekwencji. Ale były i sprawy ważniejsze. Bernie Glassman udziela w książce ciekawej rady. Nosi w kieszeni nos klowna. I za każdym razem, kiedy on lub sytuacja zaczyna się robić zbyt nadęta, zakłada go. Balon narcyzmu pęka i Glassman nie jest już Wielkim Mistrzem Zen, jest zwykłym Glassmanem.

Nie noszę w kieszeni nosa klowna, ale w trakcie „O istocie rzeczy” Lorenta i Nerkowskiego wyobrażałem sobie, że mam go na sobie. Bo trudno było obserwować wykonanie np. „Kassandry” Xenakisa, czy „? Corporel” Globokara z całkowitą powagą. Wiem, że pierwsza rzecz ma ponury, żeby nie powiedzieć kasandryczny wydźwięk, a jej autor to jedna z najwybitniejszych postaci muzyki XX wieku; wiem, że tak ekspresyjne wykonanie dwóch partii wokalnych przez jednego muzyka to nie lada wyczyn, ale nic nie poradzę, że pompatyczność sytuacji szczerze mnie rozbawiła. A już oglądanie rozebranego do pasa faceta, który piszczy, szczęka zębami i tarza się po podłodze oklepując brzuch i rwąc włosy z głowy, jak miało to miejsce przy „? Corporel” wprost domagało się nosa klowna. Zresztą, sztuka współczesna to nie świętość. Nie chcę przy okazji wylewać dziecka z kąpielą, bo pozostałe dwa utwory, „Arista – omen śmierci” i „Apollo”, wypadły imponująco.

Może całe to tarzanie i szczękanie zębami nie ruszyłoby mnie tak bardzo, gdyby tego samego dnia na scenę nie weszli aktorzy japońskiego teatru no Hana Itsutsu. Właściwie, mogliby tylko wejść i nic nie zagrać, a i tak byłoby warto to zobaczyć. Mogliby jedynie pokazać fantastycznie wykończone stroje i maski, a byłbym zadowolony. Ich szacunek dla sceny, dla sześćset letniej szkoły teatru, dla widza przejawiający się w sformalizowanym do granic możliwości rytuale siadania, wstawania, gry ścinał z nóg. To, proszę państwa, był autentyczny, pełny zen, bo poza sceną i aktorami nie istniało nic. Podobne odczucia mieli wszyscy, z którymi rozmawiałem, a zważcie, że wszystko było po japońsku.

Kiedy więc przyszło porównać sztukę współczesnej Europy z jej rozedrganiem i histerią, z japońską oszczędnością i skupieniem, ta pierwsza wypadała mizernie.

Duża część wydarzeń na Kodach, rozpatrywanych w kontekście buddyzmu, przywoływała kwintesencje nauk Buddy, także w wymienionej książce zawarte. „Cierpienie rodzi się z przywiązania i pragnienia. Cierpienie kończy się, kiedy znika przywiązanie i pragnienie”.

Nie cierpiałem ani razu, nic z tych rzeczy, ale wątek własnych oczekiwań i pragnień dał o sobie znać trzykrotnie. Na przykład przy „Pasji Simone” Kaii Saariaho. Doprawdy, nic temu wydarzeniu nie brakowało. Muzyka skomponowana była bezbłędnie, miała potężne, crescendi zwieńczone hukiem granych tutti akordów, miała niebanalną narrację. Wszyscy śpiewacy wykonali swoją pracę bez zarzutu, łącznie z ciekawym fragmentem pantomimy pracy w fabryce. Rozwiązania sceniczne, w rodzaju umieszczenia na scenie biurka bohaterki tego oratorium, Simone Weil i wyświetlania archiwalnych filmów – intrygujące. Niestety, wyszedłem z premiery nieco zobojętniały. Domyślam się, że oczekiwałem jednak mniej patosu i trochę zirytowała mnie hagiograficzna wersja żywota świeckiej świętej, jaką jawiła się tam Weil.

Podobnie było z „Zagubionym ogniwem” Lidii Zielińskiej, które było dobre, ale.. Ale zawsze jest jakieś „ale”. Koncepcja połączenia liry korbowej, live electronics i śpiewu tradycyjnego w wykonaniu Zespołu Muzyki Tradycyjnej Ośrodka „Rozdroża” – przednia, choć nie nowa. Faktura topofoniczna, czyli wykorzystująca przestrzeń – pierwsza klasa. Wykonanie – bez zarzutu. Postać w srebrnej masce machająca czymś przed widzami – tu już gorzej (pytam, poważnie: o co chodziło?). Rysowania przez kompozytorkę długości frazy śpiewaczki markerem zupełnie nie zrozumiałem. „Sam sobie jesteś winien”, powiedziałby Budda, „domagasz się czegoś, nie dostajesz tego i kręcisz nosem, zamiast brać, co ci dają”.

Tę samą przyczynę miał mój stosunkowo zimny obiór koncertu Moore/Gołębiewski/Ward. Nie, nie, oczekiwałem od ex-lidera Sonic Youth coverów Sonic Youth i jeśli mam być szczery, gdyby to ja miał grać free-improbvisation, robiłbym to właśnie w ten sposób – bez oglądania się na cokolwiek, z wykopem, ze wzmacniaczami ustawionymi na „jedenaście”, po bandzie (perkusista grał z takim poświęceniem, że zdewastował własny instrument). Jak hałas, to hałas. Lecz znów, miałem pragnienia i wymagania, podświadomie robiłem więc gitarzyście SY wyrzuty, że katowanie gitary pałeczkami do perkusji i tym podobne przypomina zabawę z własnym narcyzmem.

Jasne, jest fajnie, ale głównie dla Ciebie, koleś. Co więcej, całe to ekstremum momentami nieco nużyło.Może to naturalna reakcja organizmu - po czterodniowym maratonie muzycznym aparat odbiorczy traci ostrość, może zwyczajnie się czepiam. A kto się z moimi słowami nie zgadza, temu odpowiem za radą Glassmana: „To tylko twoja opinia na temat mojej opinii”.

W pewien sposób medytacyjnym przeżyciem była prezentacja pracy warsztatowej pod kierownictwem Brice’a Pricharda. Zaczęło się jak koszmar każdego przedstawienia współczesnego teatru. „Krzesełka ustawione na scenie? Oho, będzie tzw. interakcja, czyli molestowanie widzów, by byli ‘częścią wydarzenia’”. Coś, czego tygrysy bardzo nie lubią. Ale dałem się w końcu przekonać, by po pierwsze: usiąść na ustawionej w środku pufie; po drugie: zamknąć oczy; po trzecie: nie czmychnąć szybciutko, gdy wokół mnie chodziło kilkoro artystów, szeleszcząc, piszcząc i trzaskając mi nad uchem niezidentyfikowanymi przedmiotami w roli instrumentów. Początkowo spiąłem się nieco, w końcu instynkt podpowiada ci, żeby w takich sytuacjach uciekać, lub przynajmniej walnąć z łokcia, ale z czasem okazało się to miłym, relaksujący doświadczeniem, które – co ciekawe – utrzymywało się aż do następnego dnia. Całkiem możliwe nawet, że w trakcie zasnąłem. Co akurat nie bardzo jest w stylu zen.

A co właściwie jest?

Na pewno w stylu zen jest być Tu i Teraz. Brzmi to jak cytat z grafomańskich wydawnictw pani Beaty Pawlikowskiej, w rzeczywistości nie jest wcale takie łatwe. Chyba, że ma się do czynienia z Kronos Quartet. Nie znam filozofii życiowej założyciela kwartetu, Davida Harringtona, dogadałby się jednak z Glassmanem bez problemu. Zilustruję to przykładem. Komisarz festiwalu, Jerzy Kornowicz na konferencji prasowej wyjaśniał, dlaczego repertuar koncertu „Kronosów” jest tak znakomity. Rozpływał się w – całkowicie słusznych – zachwytach to nad tym, to tamtym utworem i wtedy Harrington skomentował to ze śmiechem: „Rety, to brzmi jak jakiś naprawdę fajny koncert, chyba się wybiorę!”. Po prostu: nos klowna.

A sam koncert? Przyznam, że większość pamiętam słabo. Wiem, że lał deszcz. Że było zimno. Pamiętam, że obserwowałem płynące po niebie chmury, dziwiąc się, że tak ładne współgrają z charakterem muzyki. I że kiedy zagrali „Preludium z Tristana i Izoldy” Ryszarda Wagnera zastanawiałem się, jak brzmiałaby ta kompozycja w czasie II wojny światowej, w obozie koncentracyjnym na Majdanku, o czym na konferencji mówił Harrington. Jakby to było być więźniem, stać w deszczu i zimnie, słuchać ulubionego kompozytora Hitlera, zaciekłego antysemity i jednocześnie kochać muzykę, którą stworzył? Muzykę, która tak pięknie mówi o niespełnionej miłości. A potem przestałem się zastanawiać, potęga muzyki, której akord śnił mi się w kółko po nocach, posadziła mnie na tyłku. Siedziałem więc tylko bez ruchu, zmarznięty, trochę przemoczony, tak wdzięczny i tak obecny, jak to tylko możliwe.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski