Niemniej jednak komitety wyborcze nie będą ustawały w poszukiwaniu, ich zdaniem, najlepszych kandydatów na listy wyborcze, także, a może szczególnie, spoza szeregów ich partii . Największym wzięciem cieszą się, podobnie jak w minionych latach sławni sportowcy i artyści. Jak dotychczas nie było jednak tak szlagierowego werbunku jaki miał miejsce w 2005 roku, gdy znanemu w Lublinie działaczowi PIS-u udało się upolować Krzysztofa Cugowskiego. Ponieważ jednak łowy ciągle trwają, ustrzelenie wyborczego jelenia ciągle jest możliwe. Dotychczasowe trofea to mimo wszystko co najwyżej nudzące się byłe gwiazdy. Z braku innych zajęć w ich emeryckim życiu, dość łatwe do upolowania, myślące naiwnie, że ich sławne kiedyś nazwiska znów zajaśnieją pełnym blaskiem. A guzik, oni sami staną się co najwyżej typowym "mięsem armatnim", czyli automatami do podnoszenia rąk podczas głosowania, oczywiście zgodnie ze wskazaniem lidera.
Najmniej kłopotów z zapełnieniem list wyborczych mają, jak zawsze, partie rządzące. Tam na każde, nawet na najodleglejsze miejsce, jest wielu kandydatów. Logika myślenia jest taka: wiadomo, że z dwunastego miejsca do Sejmu się nie załapię, ale jestem podwieszony do zwycięzców i potem o mnie nie zapomną i jakaś posada się znajdzie...
Wzorem wyczynowych sportowców największa i zarazem bezpardonowa walka trwa o miejsca "na pudle", czyli o trzy pierwsze. One zazwyczaj dają upragniony mandat, chociaż bywają przykre wyjątki dla prymusów. W poprzednich wyborach kilku przepadło, ale są to wypadki tak rzadkie, jak uśmiech na twarzy Zbigniewa Ziobry.
Prawdziwy ból głowy przeżywają natomiast partie spoza parlamentu: różnego rodzaju kanapy, odradzające się jedynie na czas wyborów. Chętnych do kandydowania jak na lekarstwo, bo ludzie coraz bardziej zdają sobie sprawę, że wyrzucanie pieniędzy w błoto wyborcze jest drogą i bezsensowną zabawą. A listy wypełnić nazwiskami trzeba, aby nie świeciły łysinami. Stąd też taka zasłyszana rozmowa:
- Janek, wpiszę cię na naszą listę…
- A za ile?
- Płacimy po pięćdziesiąt.
- Odpada, inni dają stówę...
Słysząc to, przypomniałem sobie czasy, gdy za dostanie się na listę kandydacką pewnej dziś już mocno podupadłej partii trzeba było uiści "wpisowe", a "jedynka" kosztowała około pięćdziesięciu tysięcy. Teraz, być może, ten dawniejszy pewniak sam musi szukać kandydatów z przysłowiowej ulicy, dając "na flaszke". O tempora, o mores!
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?